Fine Arts
Część 1: Anioły i Upiory



Rozdział 3


Nudziłem się.

Pociąg Paryż-Wenecja stawał na wielu stacjach, co dodatkowo spowalniało naszą i tak z zasady długą podróż. Już dawno zdążyłem przeczytać gazetę i książkę, które wziąłem ze sobą. Miałem jeszcze szkicownik, ale natchnienie wybrało ten moment, aby mnie opuścić.

Spojrzałem na Eryka, który od kilku godzin nieprzerwanie spoglądał za okno na smagany deszczem krajobraz. Miał na twarzy wyraz rozrywającej serce tęsknoty. Przypuszczałem, że wcale nie chciał opuszczać Paryża, nawet jeśli to miasto nie stanowiło dla niego już więcej bezpiecznej przystani. Miałem nadzieję, że odkryje w Wenecji takie samo piękno, jakie niewątpliwie widział w swoim starym domu.

Cieszyłem się, że zdecydowałem się zarezerwować cały przedział, jakkolwiek drogie by to nie było. To nie tylko zapewniało nam wygodę, ale też oszczędziło kłopotów związanych z ciekawością innych pasażerów. No i Eryk nie musiał przez cały czas nosić bandaży.

Moje myśli zabłądziły do trzech lat spędzonych w mieście świateł. Żałowałem moich wielu przyjaciół, jakich tam niegdyś miałem. Ich przeważająca część związana była z Operą i albo zginęła, albo wyjechała szukać zarobku gdzie indziej. Nieliczni przyszli się pożegnać - w tym Gabriel, który nie wydawał się być sobą, odkąd nieomal nie stracił swojej małej Jammy. Dziewczynka niemalże cudem uszła z życiem, przetrwanie przypłacając jednak zmiażdżeniem jednej nogi, przygniecionej przez fragment spadającego dachu. Słyszałem opowieści o odwadze Gabriela, który sam jeden wydostał Jammes spod gruzów i osłaniając własnym ciałem przed ogniem wyniósł z pożaru. Ale na cóż było jego poświęcenie, skoro cały świat tego dziecka się zawalił - lekarze ogłosili, że już nigdy nie będzie mogła tańczyć, a matka, jedyna jej krewna, zginęła razem z wieloma innymi ludźmi. Była tancerka pogrążyła się w smutku, a wraz z nią Gabriel, który zaoferował jej utrzymanie i wszelką możliwą pomoc. Zastanawiałem się, kiedy mój przyjaciel zorientuje się, że jest zakochany w młodej Jammes. Chyba wszyscy wokół niego to widzieli, a jedynie on sam pozostawał głuchy na głos swojego serca. Życzyłem tej dwójce jak najlepiej i miałem nadzieję, że kiedyś dostanę zaproszenie na ich ślub. Być może nie było niemożliwym, aby ta para odnalazła stracone szczęście w swoich ramionach.

Widziałem, że wszyscy pamiętają o moich próbach wydostania wszystkich z Opery i zastanawiali się być może, czy miałem coś wspólnego z katastrofą. Nie winiłem ich i byłem tylko wdzięczny, że nikt nie podał tego do gazet. To by jeszcze bardziej utrudniło już i tak zagmatwaną sytuację. Jednak solidarność pracowników Opery przetrwała pomimo braku samej Opery.

Przypomniała mi się blada twarz Sorelli. Ach, moja Sorelli! Droga przyjaciółko, dlaczego musiałaś postradać życie tylu ludzi? I na kim właściwie się mściłaś? To pozostawało dla mnie zagadką.

Moje myśli błądziły coraz bardziej, aż w końcu rozproszyły się i pogrążyłem się we śnie, ukołysany stukotem pociągu i szelestem deszczu uderzającego o szyby.




Czułem na sobie delikatne, chłodne ręce. Dotykały mnie ostrożnie, jakby bojąc się, że roztrzaskam się od najlżejszego dotyku. Przesunęły się po twarzy, musnęły rzęsy, zabłądziły w okolice skroni. Oddychałem spokojnie, ukojony delikatnym dotykiem. A potem otworzyłem oczy, chcąc zobaczyć właściciela tak łagodnych rąk.

Zamrugałem widząc przed sobą stary odrapany sufit pociągu. No tak. Sen.

Obróciłem się przecierając oczy. Eryk siedział w tym samym miejscu gdzie poprzednio, z tą różnicą, że teraz na jego kolanach spoczywało jakieś zawiniątko. Usłyszał moje poruszenie i zauważywszy, że się obudziłem, podał mi tajemnicze coś owinięte w kraciastą chustkę.

- Jedzenie. Przyniosłem trochę z wagonu restauracyjnego, kiedy spałeś.

- Dziękuję - powiedziałem szczerze i rozpakowałem mój obiad. Po chwili pomyślałem jednak o moim towarzyszu. - Ufam, że sam także coś zjadłeś?

- O mnie się nie kłopocz - rzucił szorstko i powrócił do wyglądania przez okno. Patrzyłem na niego przez chwilę, a potem wzruszyłem ramionami i zająłem się posiłkiem. Jeśli mój towarzysz chciał mieć spokój, niech tak będzie.

Wytrzymałem tylko godzinę. Nuda znowu mną zawładnęła, a sen tym razem nie chciał przyjść. Zerknąłem na Eryka. Jego bezruch zaczynał mnie nieco irytować.

- Lubisz wodę? - spytałem nagle, po czym zamilkłem zaskoczony nagłością własnego pytania.

Po raz pierwszy od początku podróży oderwał wzrok od szyby i zwrócił beznosą twarz w moją stronę.

- Jeśli pytasz, czy umiem pływać, owszem, posiadłem tę umiejętność - powiedział ostrożnie. - Ciężko jest mieszkać nad jeziorem i się nie nauczyć.

Zignorował moje zaciekawione spojrzenie i zamilkł.

- Ja uwielbiam wodę - powiedziałem pogodnie, postanawiając nie dopytywać się o tajemnicze jezioro, skoro dla mego towarzysza temat najwyraźniej nie był przyjemny. - Wychowałem się w Wenecji, w której, jak zapewne wiesz, zamiast dróg są kanały, a samo miasto leży nad Adriatykiem. Często chodziliśmy z braćmi popływać i łapać ryby. Jeśli miałbym powiedzieć, czego mi najbardziej brakowało w Paryżu, to byłaby to woda! Zaledwie jedna rzeka, naprawdę, mieszkańcy tego miasta nie wiedzą, co dobre!

- Niewąpliwie - po raz pierwszy od spotkania Eryka zobaczyłem, jak się uśmiecha. Jakkolwiek wąski i krzywy by nie był, był to jednak autentyczny uśmiech. Sam uśmiechnąłem się szeroko w odpowiedzi. Byłem rad, że choć tak udało mi się rozbawić mego ponurego towarzysza.

Reszta podróży upłynęła nam na konwersjacji. Odkryłem, że Eryk posiada zadziwiającą wiedzę o sztuce i że w wielu poglądach się zgadzamy. Jednak kiedy zdarzyło się, że nasze zdania były sprzeczne, mój towarzysz bronił swojej opinii jak lew. Byłem zmuszony wielokrotnie przemyśleć swoje argumenty, gdyż Eryk potrafił bezlitośnie wytknąć mi nawet najmniejsze błędy w moim rozumowaniu.

I tak dotarliśmy do Wenecji.




Ach, czyż można opisać Wenecję! Mógłbym próbować, jednak nawet najbardziej barwne i kwieciste opisy nie uchwycą jej unikalnego uroku. Miasto to było piękne, a jego uroda była tym wspanialsza, że ulotna, wiecznie walcząca z niszczącą potęgą wody, która starała się zagarnąć ludziom ten niemalże cudem wywalczony kawałek lądu. Wenecja była miastem artystów, miastem muzyków, miastem pisarzy. Swego czasu była także miastem opery, i choć jednak jej świetność pod tym względem przeminęła, to jednak miasto mogło się wciąż poszczycić świetnymi teatrami, w tym najsłynniejszym i największym Gran Teatro La Fenice, w którym miałem szczęście niegdyś pójść razem z rodziną na ostatnie przed trwającym pół roku remontem "Rigoletto".

Wenecja była także nie bez podstaw nazywana Miastem Masek, co później miałem sobie dopiero przypomnieć.

Mając na względzie ciągle nadwątlone zdrowie mojego towarzysza, postanowiłem wynająć gondolę, aby przewiozła nas do mojego domu. Po drodze pokazywałem mu co wspanialsze budowle, jakie mijaliśmy, i opisywałem ich historię - do czego doskonale przygotował mnie niegdyś świętej pamięci ojciec. Zanim zmogła go choroba, zdążył wbić mnie i moim braciom do głów wszystko, co sam wiedział na temat naszej małej ojczyzny.

Przez cały czas obserwowałem Eryka. Na ile byłem w stanie to poznać, wydawał się jak dotąd zafascynowany wszystkim co mówiłem i pokazywałem. Jednak kiedy przestawałem mówić, szybko pogrążał się z powrotem w swoich ponurych rozmyślaniach, starałem się więc mówić stale.

W końcu ze wzruszeniem rozpoznałem mój dom. Niewiele się tutaj zmieniło, może poza tym, że elewacja była świeżo odmalowana. Wysiedliśmy z gondoli i podeszliśmy do budynku.

- Ja będę mówił - zastrzegłem, zatrzymując się przed drzwiami. Eryk zmierzył mnie ponurym spojrzeniem i przytaknął bez słowa. Zastukałem kołatką.

- Matteo! Czemu nie jesteś w Paryżu?! - wykrzyknęła pulchna kobieta, która otworzyła nam drzwi. Zaraz też uścisnęła mnie serdecznie a ja nie po raz pierwszy podziwiałem, jaką to siłę potrafią wyrobić w kobiecych rękach prace domowe.

- Nora! Nic a nic się nie zmieniłaś! - wyswobodziłem się z jej uścisku, czując, że mam na twarzy szczęśliwy uśmiech wioskowego głupka. Nie żebym się tym przejmował. Byłem zbyt rad z powrotu do domu aby myśleć o wrażeniu, jakie sprawiałem. "Wyglądałeś wtedy, jakby Niebo się przed tobą otworzyło" - powiedział mi kiedyś Eryk. Cóż, być może tak było, ale sądzę, że tylko chciał mi tym stwierdzeniem sprawić przyjemność.

Zauważyłem, że Nora zobaczyła w końcu mojego towarzysza i jej uśmiech nieco przygasł. Zmierzyła na poły podejrzliwym na poły nieco współczującym spojrzeniem obandażowaną twarz.

- Eryku, to nasza gospodyni, Nora - przedstawiłem. - Nora, to Eryk. Pracownik opery i mój znajomy. Nie miał gdzie pójść po pożarze Opery, więc zaproponowałem mu gościnę...

- Jezu Chryste, dziecko, jaki pożar? - kobieta wyraźnie zbladła i zaraz zaczęła dokładnie mnie oglądać, jakby szukając zranień.

- Nic mi nie jest! - zapewniłem, łapiąc jej dłonie i składając na nich pocałunek. - Udało nam się ujść bez szwanku, jednak nic nie zostało dla nas w Paryżu. Moja droga, jesteśmy zmęczeni podróżą...

- Tak, tak, wejdźcie. Co ze mnie za gospodyni, przetrzymywać was na progu! Zaraz zrobię herbaty. - przepuściła nas w drzwiach i ruszyła do kuchni.

- Pomogę ci - zaoferowałem. Spojrzałem na Eryka. - Usiądź i rozgość się. Zaraz wygospodarujemy ci jakiś pokój, gdzie będziesz mógł pozostać, dopóki nie odzyskasz sił.

Mój towarzysz usiadł na pozór nonszalancko, ale widziałem jego oczywisty dyskomfort. Nie chciałem go zostawiać samego w obcym dla niego domu, jednak musiałem się szybko rozmówić z Norą.

- Matteo, znam cię od dziecka. W tym momencie masz taką minę jakbyś właśnie coś przeskrobał. Co to naprawdę za człowiek? - naskoczyła na mnie, kiedy tylko zamknąłem drzwi.

Stara dobra Nora, zawsze potrafiła wyczuć, kiedy chciałem coś ukryć. Miałem na podorędziu bajeczkę o naszej przyjaźni w Operze i oszpeceniu przez ogień, jednak wiedziałem że ta kobieta znała mnie na wylot. "Nie potrafisz kłamać" - powiedziała mi kiedyś. "Z łatwością można powiedzieć, kiedy starasz się zataić prawdę, Matteo" - powiedział przy innej okazji Eryk. Cóż, wychowano mnie w pogardzie dla kłamców, tak że sam czułem się niekomfortowo będąc zmuszonym kłamać, a że nie byłem zbyt dobrym aktorem, musiało się to uwidoczniać w mojej postawie.

Tak więc postanowiłem zaryzykować i powiedzieć prawdę.

- Biedne dziecko - oczy Nory zwilgotniały kiedy podzieliłem się moimi przypuszczeniami co do losów mego nowego przyjaciela. - Musimy zadbać, aby niczego mu nie brakowało! - Wiedziałem już, że Eryk będzie tu bezpieczny. Jedynym, co mnie nadal niepokoiło, był mój najstarszy brat, który zajmował jedną połowę naszego domu. Ale moja gospodyni szybko uspokoiła mnie, że wyjechał ze swoją niedawno poślubioną żoną (miałem okazję ją niegdyś poznać, słodkie stworzenie!) do Anglii i miał wrócić dopiero za kilka miesięcy. Cóż, Fabio zawsze miał najwięcej pieniędzy z całej naszej rodziny i mógł pozwolić sobie na takie wycieczki.

- Noro - powiedziałem poważnie zatrzymując ją zanim zdążyła wyjść z kuchni z tacą z herbatą i filiżankami - Chciałbym prosić cię, abyś pozwoliła chodzić Erykowi po domu z odkrytą twarzą. I żebyś nie okazywała wobec niego strachu ani obrzydzenia. A wierz mi, jego brzydota może z łatwością wyzwolić takie uczucia...

- Dziecko, w latach młodości byłam wolontariuszką na wojnie. Widziałam rzeczy, od których ty sam byś uciekł.

- Wiem, wiem - uśmiechnąłem się.




Mimo zapewnień Nory, usłyszałem, jak wciąga ze świstem powietrze, kiedy bandaże Eryka opadły. Poczułem, jak mężczyzna nieruchomieje pod moją dłonią, którą trzymałem na jego ramieniu w razie gdyby reakcja gospodyni miała sprowokować go do gniewu. Jednak kobieta prędko otrząsnęła się z szoku - o wiele szybciej niż ja za pierwszym razem - i podeszła do nas.

- Moje biedne dziecko! - szepnęła, ostrożnie sięgając dłonią do twarzy Eryka. On jednak szarpnął się do tyłu i uderzyłby ją, gdybym zawczasu nie powstrzymał jego ręki. Spojrzał na mnie płomiennymi oczami.

- Nora, wyjdź - rozkazałem przerażonej gospodyni, nie spuszczając wzroku z Eryka. Kobieta usłuchała, oddalając się śpiesznie i po drodze potykając jeszcze o stolik. Ja i Eryk patrzyliśmy na siebie zastygli w pół ruchu, dopóki nie usłyszeliśmy trzaśnięcia drzwi wyjściowych.

- Jesteś z siebie dumny? - syknąłem, puszczając w końcu jego rękę. Mój towarzysz zerwał się z miejsca i kopnął stolik, który stał mu na drodze, aby dostać się na środek pokoju. Zaczęliśmy krążyć wokół siebie i nagle pożałowałem, że nie mam przy sobie broni, ponieważ oczy Eryka płonęły chęcią mordu.

"Chciałem cię wtedy zabić" - wyznał mi kiedyś - "Gdyby nie to, co wtedy powiedziałeś..."

Tak. Wiedziałem, że muszę zrobić coś, co go zszokuje i sprawi, że zapomni o żądzy krwi. Musiałem go przekonać, że nie chce mojej śmierci.

- Eryku - To przykuło jego uwagę. Już jakiś czas temu zauważyłem, że każdorazowe użycie jego imienia wywołuje ten efekt. Zatrzymaliśmy się. - Ufam ci.

Mój towarzysz zapatrzył się na mnie w czystym szoku, który szybko ustępował miejsca wściekłości podszytej zagubieniem. Nie był pewien, czy mówię poważnie. Musiałem działać dalej i to szybko.

- Zabrałem cię ze zgliszczy Opery, ponieważ zdecydowałem się ci zaufać - zrobiłem ostrożny krok naprzód. Mężczyzna nie ruszył się z miejsca. Jego oczy wwiercały mi się w duszę, jednak nie mogłem odwrócić wzroku. Czułem, że rodzaj uroku, jaki teraz na niego w pewnym sensie rzucałem, prysnąłby wtedy jak bańka mydlana.

- Uleczyłem cię, ponieważ zdecydowałem się ci zaufać - krok - Zapewniłem ci bezpieczną ucieczkę, ponieważ zdecydowałem ci się zaufać - dwa kroki - Dałem ci gościnę w swoim domu, ponieważ zdecydowałem ci się zaufać - krok - I stoję tu teraz przed tobą - zatrzymałem się zaledwie o krok od niego - ponieważ ci ufam.

Patrzyłem śmiało w jego żółte oczy. Zastanawiałem się, czy będzie to ostatni widok w moim życiu. Właściwie nie miałbym nic przeciwko. Tak naprawdę doszedłem do wniosku że oczy Eryka są całkiem przyjemnym widokiem, nawet kiedy wygląda przez nie gniew. Świecą wtedy wewnętrznym światłem.

- Kłamca! - warknął, pierwszy odwracając wzrok i cofając się. - Kłamiesz biednemu Erykowi! Kpisz z niego! - Czułem, jak mi się wymyka, jak wraca do swojej nienawiści do całego świata. Nie mogłem na to pozwolić. Postąpiłem za nim.

- Spójrz mi w oczy - poprosiłem cicho. Zrobił to, jakby wbrew swej woli uniósł głowę. Wiedziałem, że stąpam na cienkiej linie oddzielającej mnie od potencjalnej śmierci.

- Spójrz mi w oczy - rozkazałem ponownie łagodnym głosem - i powiedz, czy widzisz tam kłamstwo.

Czułem jego wzrok, jakby przepalał mi czaszkę. Jednak powoli zdawałem sobie sprawę, że wygrywam. Nie znalazł we mnie kłamstwa.

"W twoich oczach zobaczyłem wtedy tylko prawdę. I to mnie przeraziło" - wyznał mi niedawno.

Wyglądał teraz bardziej na zagubionego i przestraszonego, niż wściekłego. Cofał się ciągle, a ja szedłem za nim, aż nie oparł się o ścianę. Wtedy zatrzymałem się, nie chcąc, żeby poczuł się jak w pułapce. Choć w pewnym sensie była to pułapka.

- Podaj mi rękę - rozkazałem, powoli wyciągając przed siebie dłoń. Z wahaniem podał mi swoją, jakby zastanawiając się, co planuję. Zbliżyłem się nieco i uniosłem jego rękę, przykładając wnętrze dłoni do swojej piersi. Zobaczyłem, jak od stóp do głów przebiegło go dziwne drżenie.

- Czujesz? - szepnąłem miękko. - To bije moje serce.

Zauważyłem, że wzrok miał przyklejony do naszych złączonych dłoni. Nie byłem w stanie rozszyfrować jego wyrazu twarzy. W końcu skinął głową, przełykając ślinę.

Wtedy odsunąłem jego dłoń, na co rzucił mi zaskoczone - i może nieco zawiedzone? - spojrzenie, a wtedy przysunąłem nasze dłonie do jego piersi.

- Czujesz? To bije twoje serce - powiedziałem jeszcze łagodniej niż przedtem, jakbym przemawiał do przestraszonego dziecka. Zauważyłem, że jego twarz przybrała wyraz zaskoczenia, jakby nie spodziewał się u siebie czegoś tak ludzkiego jak bicie serca. Zaraz potem zaczął się lekko trząść, patrząc na mnie zagubionym wzrokiem.

- Oboje jesteśmy ludźmi. I dopóki nasze serca biją, dopóty to się nie zmieni. Nie jesteś niczym gorszym ani lepszym niż ja, niż każdy z nas. Jesteśmy po prostu ludźmi. A ludzie muszą sobie ufać - puściłem jego dłoń i cofnąłem się. Trzymał ją jeszcze chwilę przy swojej piersi i byłem pewien, że wsłuchiwał się przy tym w rytm swojego serca. Potem opuścił ją z wahaniem i spojrzał na mnie, jakby zastanawiając się co dalej.

- Tak więc pytam cię dziś, Eryku - Wyciągnąłem w jego stronę rękę - czy zaufasz mi tak, jak ja zaufałem tobie? Jeśli nie przestałeś jeszcze wierzyć w ludzi, proszę, pozwól aby mój dom choć na jakiś czas stał ci się schronieniem. Jeśli zaś nie ma w tobie już ani odrobiny tej wiary, nie będę cię zatrzymywać, ani nie powiem o tobie nikomu. Będziesz mógł odejść i znaleźć sobie kryjówkę w Wenecji, jest tutaj dużo opuszczonych domów i zaułków. Ale nas - mnie - już przy tobie wtedy nie będzie.

Widziałem w jego oczach wewnętrzną walkę. Ból, jaki odmalowywał się na jego twarzy rozdzierał serce.

Stałem nieruchomo, czekając na jego decyzję.

"Wtedy już nagle wiedziałem, że nie będę w stanie cię opuścić" - wyznał wiele lat później. Myślę, że ja też przeczuwałem coś podobnego, jednak do ostatniej chwili nie byłem pewien.

Podał mi rękę. Dopiero wtedy spostrzegłem, że płacze.




- Madame, najmocniej przepraszam za mój wybuch.

- Ależ drobiazg, skarbeńku. To ja przepraszam, jeśli cię zdenerwowałam. Już więcej tego nie zrobię!

Przyglądałem się z uśmiechem rozmawiającej parze. Eryk wyglądał na prawdziwie skruszonego, kiedy rozmawiał z Norą. Uprzytomniłem mu, że kobieta tylko chciała pomóc, i kiedy się uspokoił postanowił, jak prawdziwy francuski dżentelmen, przeprosić ją z kwiatami. Wprawdzie to ja musiałem pójść po kwiaty i zapłaciłem za nie z własnych pieniędzy, jako że Eryk nie miał żadnych środków (i w dodatku musiałem jeszcze go przekonywać, że tak, Nora lubi gerbery, i nie, Nora nie wolałaby róż). Jednak liczył się gest. Nora zaskakująco łatwo dała się ugłaskać i teraz z chichotem godnym podlotka kryła nos w bukiecie kolorowych gerber. Przewróciłem oczami. Kobiety.

Kiedy już nieporozumienie zostało zażegnane, musieliśmy pomyśleć, gdzie umieścić Eryka na czas jego pobytu. Zdecydował się na niewielki pokój znajdujący się praktycznie obok mojego.

Oprowadziłem go także po domu. Nie miałem zamiaru prowadzić go na poddasze, które stanowiło nasze główne składowisko rupieci, jednak wykazywał dziwny upór. Myślę, że po prostu takie pomieszczenia przypominały mu Operę i magazyny ze starymi dekoracjami... Ale odbiegam od tematu. Poszedłem więc po klucz i razem weszliśmy na górę, wzniecając chmury kurzu ilekroć potrąciliśmy jakiś przedmiot. A potem oczy Eryka zaświeciły się, kiedy dojrzał ciemny kształt w rogu, przykryty warstwami starych gazet.

- To klawesyn - powiedziałem, zauważywszy jego wzrok. - Mój dziadek na nim grał. Kiedy zmarł, mama chciała to sprzedać. Ojciec nie chciał. Mówił że ten klawesyn był już stary i zniszczony, więc nie dostalibyśmy za niego wiele pieniędzy. Ale wiem, że chciał po prostu mieć pamiątkę po dziadku. Nikt nie grał na tym od jego śmierci - wyjaśniłem - to stary złom.

Eryk podszedł do instrumentu i ostrożnie zgarnął z niego papiery. Pogładził wieko niemalże z czułością i w tym momencie poczułem się jak intruz, który podpatrywał powitanie dawno rozłączonych kochanków. Zacząłem się wycofywać do wyjścia, ale mój towarzysz to zauważył i nieco się otrząsnął.

- Mógłbym go naprawić - zaoferował - Jeśli wyrazisz zgodę.

- Myślę, że moja rodzina nie miałaby nic przeciwko temu. - zgodziłem się. - Rób z nim co chcesz. W tej chwili jedynie nam zawadza.

- Chłopcy! - odezwał się głos Nory z dołu schodów prowadzących do reszty domu. Nie zauważyłem, kiedy tam podeszła i niemalże podskoczyłem z z zaskoczenia. Mój towarzysz zdawał się jednak nie być nawet w najmniejszym stopniu zdziwionym. Musiał mieć o wiele lepszy słuch od mojego. - Skoro już tam jesteście, to posprzątajcie też na strychu! Straszny tam bałagan, a ja już nie jestem w wieku odpowiednim do przenoszenia tych wszystkich rupieci!

Eryk uśmiechnął się i odwrócił, aby dokładniej obejrzeć klawesyn. Wzruszyłem ramionami i zszedłem na dół, postanawiając zotawić mężczyznę samego z instrumentem. Zdawał się nawet nie dostrzec mojego wyjścia.




- Na litość boską! - jęknąłem, kiedy Nora weszła do mojej pracowni z herbatą. - Kiedy on w końcu przestanie?!

W tym momencie żałowałem, że kiedykolwiek wpuściłem Eryka na strych. Odgłosy stukania młotka, przesuwania Bóg wie jakich przedmiotów i okazjonalne dźwięki strojenia klawesynu na spółkę z nuceniem budziły mnie w środku nocy już od trzech dni z rzędu. Mój towarzysz po dniu, kiedy wszedłem do niego na górę i stwierdziłem, że nie będę tolerował dłużej tego hałasu, po prostu za każdym kolejnym razem odmawiał mi otworzenia drzwi. Wpuszczał jedynie gospodynię z posiłkami.

- Przysięgam, jeszcze jedna taka noc i wyważę te drzwi! - mruknąłem. - Skąd on w ogóle wziął narzędzia? Nie mamy w domu nawet jednego cholernego młotka!

- Matteo, pozwól mu mieć trochę zabawy - Nora pogłaskała mnie uspokajająco po ramieniu. - Należy mu się.

Parsknąłem, ale nie zaprzeczyłem. Na strychu nie miałem nic wartościowego. Zresztą mogłem wyspać się w dzień, kiedy Eryk znikał nie wiadomo gdzie na wiele godzin i w końcu w domu panowała błogosławiona cisza. Zastanawiałem się, kiedy mój nowy przyjaciel miał czas na spanie, skoro przez cały czas albo włóczył się po mieście, albo stukał młotkiem nad moją głową. Nie zauważyłem, aby w ogóle wchodził do pokoju będącego oficjalnie jego sypialnią.

Przez cały czas zastanawiałem się także, co też może robić na poddaszu. Nie wątpiłem, że naprawia klawesyn - słyszałem wystarczająco dużo cholernego strojenia, aby starczyło na pięć klawesynów! - ale musiał robić coś jeszcze. Paliła mnie chęć, aby dowiedzieć się, co to takiego.

Jednak miałem ograniczony czas na rozmyślania. Kiedy tylko rozeszła się wieść o moim powrocie, zaraz posypały się mniejsze i większe zlecenia. Miałem pełne ręce roboty, która wymagała mojej natychmiastowej uwagi. W pewnych momentach zapominałem nawet o Eryku, pogrążony w malowaniu albo odwiedzaniu klientów.

Ale w końcu Eryk zdecydował się podzielić ze mną tym, co zrobił.




Monsieur,

Zapraszam Pana dziś wieczorem na otwarcie nowego saloniku muzycznego i pokaz możliwości naprawionego klawesynu.

Zapewniam, że będzie Pan zachwycony.

Z wyrazami szacunku,

Eryk


- Ty też dostałeś jedną? - Nora weszła do mojej pracowni rozpromieniona, trzymając w dłoni podobną do mojej notatkę oraz pojedynczą żółtą gerberę. - Czyż nie jest cudowny!

- Taaa... - Spojrzałem jeszcze raz na litery o dziecięcym kroju, a potem moje spojrzenie przykuła biała róża, która była dołączona do zaproszenia. - Gdyby była czerwona, dostałby po głowie - mruknąłem pod nosem. - Nie jestem kobietą, żeby mi musiał dawać kwiaty - powiedziałem nieco głośniej - Zwłaszcza róże.

- Matteo, ale przecież ty uwielbiasz róże! - przypomniała mi, ale kiedy się skrzywiłem tylko westchnęła.

- To po prostu jego styl - wyjaśniła. Po jej uśmiechu poznałem, że faktycznie wiedziała, co jest "jego stylem", a co nie. Musiała prowadzić wiele konwersacji z naszym gościem pod moją nieobecność. W stosownym czasie powinienem się z nią rozmówić na ten temat. Jeśli kiedyś wywołałaby w nim taką wściekłość, jak za pierwszym razem, a mnie by przy niej nie było...

- Rozchmurz się - poprosiła. - Eryk bardzo się starał, żeby wszystko było dopięte na ostatni guzik. Na pewno będzie szczęśliwy, jeśli ci się spodoba.

- Zobaczymy - uciąłem krótko.

Cztery godziny później, kiedy słońce już zaszło, musiałem powstrzymać siłą woli swoją szczękę od opadnięcia aż do podłogi. To, co potrafił zrobić ten człowiek było... było... Nie mogłem znaleźć słów.

Strych, niegdyś zagracony i zakurzony, przypominał teraz istną symfonię światła, szkła i drewna. Jedynym słowem, jakie przychodziło mi na myśl, było "Piękny".

- Piękny - zdołałem w końcu powiedzieć.

Eryk na to uśmiechnął się, widząc jaki efekt wywołała na mnie jego praca.

"Łatwo odczytać twoje emocje" - mówił mi kiedyś - "Twoja twarz jest taka pełna ekspresji!"

- Monsieur Matteo. Madame Nora - przywitał nas i pokazał nam miejsca, gdzie mieliśmy usiąść. Przypuszczałem, że była to stara, zniszczona kanapa, niegdyś stojąca gdzieś w ciemnym kącie, która jednak teraz została obita nowym materiałem, jej wcześniej złamana noga została starannie naprawiona, a drewniane elementy lśniły nowym lakierem. Gdzieś na granicy mojego umysłu przepłynęła myśl, skąd wziął pieniądze na taki remont, jednak zepchnąłem ją na samo dno. To wszystko było zbyt piękne - zbyt idealne - żeby myśleć o tak przyziemnych sprawach.

A kiedy Eryk zaczął grać... O Boże! Nigdy nie byłem wielkim wielbicielem muzyki, nie mogłem zrozumieć osób mających na jej punkcie obsesję, jednak to było... to było...

Straciłem poczucie czasu, zamknąwszy oczy i pozwalając się omywać dźwiękom. Przez cały czas czułem na sobie wzrok Eryka (który, z tego co wiem, nigdy tak naprawdę nie musiał patrzeć na klawisze, kiedy grał), jednak nie przejmowałem się tym. Jeśli nigdy nie słyszeliście gry takiego geniusza jak on, nigdy tak naprawdę nie zrozumiecie potęgi muzyki, co te z pozoru niewinne dźwięki potrafią zrobić z człowiekiem. Jest to chyba bodaj jedyny rodzaj sztuki, który potrafi przeniknąć bezpośrednio do twojej duszy i wyciągnąć na wierzch najbardziej skrywane myśli i uczucia.

I kiedy już słyszałem ostatnie nuty utworu i myślałem, że Eryk skończy i będę musiał wstać i opuścić tę świątynię muzyki, nagle rozpoczął zupełnie inną melodię. I zaczął śpiewać.

Jeśli jego gra była piękna, to głos był wprost niebiański. W tym momencie, gdybym był w stanie jeszcze myśleć, zapewne przypomniałoby mi się moje pierwsze skojarzenie, jakie miałem, gdy pierwszy raz przemówił. Ale o ile wtedy przypominał mi upadłego anioła, o tyle teraz lśnił jakby boską chwałą, jak archanioł śpiewający hymny do swego Pana.

Nie wiem, ile czasu minęło, ale w końcu ostatnia nuta przebrzmiała i nastała cisza, która teraz niemal raniła mi uszy. Przez chwilę po prostu siedziałem i oddychałem głęboko, jednocześnie nie chcąc i starając się otrząsnąć spod wpływu muzyki.

- No i co, czyż to nie było przepiękne? - zaszczebiotała Nora obok mnie. Otworzyłem oczy i napotkałem wzrok Eryka. Zdołałem tylko skinąć głową, gdyż głos mi jeszcze nie wrócił.

- Matteo, wszystko w porządku? - Nora nieco się zaniepokoiła, widząc że wciąż nic nie mówię.

- Tak - odparłem w końcu, odrywając wzrok od żółtych, pałających oczu. - To po prostu było tak... Jestem nieco przytłoczony - wyjaśniłem.

- Ach - Nora zaśmiała się. - na mnie miało to podobny wpływ kiedy pierwszy raz tego słuchałam. Ale czyż to nie piękne?

- Tak - wyznałem - piękne.

Żółte oczy ciągle mnie obserwowały.




Nie miałem inspiracji.

Zerknąłem na już nieco podwiędniętą białą różę stojącą w wazoniku w mojej pracowni.

Eryk od czasu ostatniego "koncertu" zapraszał mnie na górę jeszcze kilkakrotnie, jednak za każdym razem musiałem odmówić. W ostatnim czasie miałem tyle zleceń, że wstawałem wcześnie rano i pracowałem jeszcze długo w nocy, co pozostawiało mnie zmęczonym i rozdrażnionym. Nie chciałem w takim stanie słuchać jego muzyki. Była tak piękna, że zasługiwała na całą uwagę słuchającego. Wiedziałem, że nie mogłem skupiać się na niej tylko częścią umysłu, podczas gdy druga częśc najmowała się obmyślaniem kompozycji do najnowszego obrazu.

Czasem tylko, kiedy zmęczony upadałem na łóżko nawet się do końca nie rozebrawszy, zdawało mi się, że słyszałem dobiegającą z góry melodie. Jednak nie wiedziałem, czy to Eryk grał te tajemnicze kołysanki, czy też były one tylko wytworem mojej wyobraźni. Jakkolwiek by nie było, dzięki nim zasypiałem bardzo szybko.

Kiedy zapytałem o to kiedyś Eryka, tylko się uśmiechnął.

Otrząsnąłem się nieco z rozmyślań i delikatnie musnąłem palcem kruche, białe płatki. Nie wiedziałem dlaczego, ale wydały mi się... niekompletne. Zbyt czyste. Jak płótno, na którym ktoś zapomniał rozprowadzić farb.

- Powinieneś iść z nim przynajmniej porozmawiać - powiedziała nagle Nora, stając w drzwiach. Wzdrygnąłem się i cofnąłem rękę, jednak nie dość szybko by nie dostrzegła co robiłem. Uśmiechnęła się i nagle wiedziałem, że coś planuje. Miała ten wyraz twarzy charakterystyczny dla małych dziewczynek, kiedy wiedzą, że udał im się szczególnie dobry dowcip.

- Nora, co ty knujesz?

- O co mnie podejrzewasz, dziecko? - Nora zaśmiała się, ale zaraz spoważniała. - Nie unikasz go dlatego, że masz tyle pracy - stwierdziła z lekką naganą w głosie - Oboje wiemy, że możesz pozwolić sobie na odrzucenie części zleceń. Ale ty wolisz zakopać się po uszy w swoich projektach. Ukrywasz się za nimi.

- Gadasz bzdury - stwierdziłem z całym przekonaniem, jednak coś we mnie drgnęło na jej słowa.

- Nie możesz sam przed sobą przyznać - ciągnęła niewzruszona - że mu zazdrościsz.

Zesztywniałem. Ja? Zazdrościłem Erykowi?

Ale pomimo że tego nie chciałem, wiedziałem, że Nora ma rację. Wieczór, kiedy poznałem geniusz mojego współlokatora, był wieczorem kiedy zrozumiałem że ja nigdy nie będę podobnym mistrzem w swojej dziedzinie. Byłem dobry, nawet bardzo dobry. Ale nie doskonały.

A muzyka Eryka była boleśnie doskonała.

Zerwałem się z miejsca i ruszyłem do drzwi. W mojej głowie mieszały się poczucie winy, obrzydzenie do samego siebie i poczucie beznadziei.

- Matteo! - słyszałem jak Nora woła za mną kiedy wychodziłem przez frontowe drzwi. - O tej godzinie nie jest bezpiecznie! Jeszcze coś ci się stanie! Boże!

Puszczając jej krzyki mimo uszu (ach, gdybym posłuchał wtedy tego ostrzeżenia!) wybiegłem w noc. Wciągnąłem w płuca pachnące wodą powietrze. Kiedy byłem już dobre parę ulic dalej pozwoliłem sobie na zwolnienie tempa. Jakkolwiek dobrze znałem okoliczne ulice, to jednak nie chciałem wpaść w ciemności do kanału.

Nie zaszedłem daleko, kiedy z ciemności wyskoczyła banda wyrostków z bronią. W swoim pośpiechu zapomniałem, że ta okolica nigdy nie była specjalnie bezpieczna.

- Pieniądze - zażądał wysoki chłopak z okazałym pryszczem na nosie. Skrzywiłem się i sięgnąłem do kieszeni. Zakląłęm pod nosem, gdy palce napotkały tylko pustkę.

- Nie mam przy sobie pieniędzy - powiedziałem, siląc się na spokój.

- Zawsze tak mówicie - odezwał się inny. - Chodźcie, ściągniemy z niego ubrania. Gdzieś musi coś chować!

- Zostawcie mnie! - Szarpnąłem się, kiedy nagle złapali mnie ze wszystkich stron. Nie byłem w stanie policzyć, ilu tak naprawdę ich było. Zdołałem wyrwać prawą rękę i zdzielić jednego z nich w nos. Krzyknął z bólu i popchnął mnie tak silnie, że wyślizgnąłem się z uścisku opryszków i wylądowałem na twardym bruku ulicy, uderzając weń głową. Zanim zdążyłem otrząsnąć się po upadku, poczułem na swojej dłoni podeszwę buta. Zawyłem, a przed oczami zatańczyły mi mroczki, kiedy oprawca nastąpił na rękę całym swoim ciężarem.

Kiedy mężczyźni podnieśli mnie z ziemi aby zabrać się do przeszukiwania mojego ubrania, ja powoli traciłem przytomność - nie byłem przyzwyczajony do tak silnego bólu, a muszę przyznać, że ten oprych skutecznie połamał mi kości w palcach.

Wtedy nagle usłyszałem urywane krzyki i poczułem, że wokół mnie zrobiło się dziwnie luźno. Zachwiałem się i upadłbym, gdyby ktoś mnie nie podtrzymał. Poczułem na swojej twarzy delikatny dotyk i przypomniałem sobie nagle mój sen z pociągu.

- Cicho - powiedział tajemniczy ktoś prosto w moje ucho - zabiorę cię stąd.

- Co? - mruknąłem, starając się otrząsnąć z mgły bólu spowijającej mój umysł.

- Cicho - powtórzył i ostrożnie wziął mnie na ręce. Gdyby mnie tak nie bolało, być może zaprotestowałbym przeciwko tak uwydatniającym moją bezsilność zachowaniu. Jednak wtedy jedynie z ulgą przylgnąłem do chudej klatki piersiowej.

Uszy wypełnił mi cichy śpiew, który razem z delikatnym kołysaniem kroków mojego wybawiciela ukoił ból i ukołysał mnie do snu.




Nigdy nie dowiedziałem się, co stało się z pechowymi przestępcami. Eryk nie chciał mi powiedzieć, zresztą miałem przeczucie, że sam właściwie nie chciałem tej wiedzy.

Następnego dnia obudziłem się już we własnym łóżku. Najpierw zacząłem zastanawiać się, czy to już czas wstać i zabrać się za najnowszy projekt, ale wtedy spłynęły na mnie wydarzenia poprzedniej nocy. Próbowałem poruszyć dłonią, lecz tylko syknąłem. Palce ciągle bolały i z tego, co mogłem stwierdzić pomimo bandaża szczelnie zakrywającego widok na dłoń, były także mocno spuchnięte.

Eryk - bo teraz nie miałem wątpliwości, że to był on - ruszył mi poprzedniego wieczora na pomoc. Niewątpliwie to Nora zdenerwowana moim nagłym wyjściem pobiegła do Eryka i poprosiła go, aby za mną poszedł i dopilnował, aby nic mi się nie stało. To tyle, co do tego "nic" - myślałem, patrząc ponuro na swoją prawą dłoń. Dłoń którą rysowałem, dłoń, która przez ten cały czas zapewniała mi utrzymanie i niezależność od rodziny. Dłoń, która teraz nie nadawała się do niczego.

Kiedy przyszedł lekarz, zapytałem go, czy kiedyś będę mógł ponownie rysować. Powiedział, że jest to mało prawdopodobne. Odłamki kości, jakie utkwiły we wnętrzu palców, miały uniemożliwić mi bardziej precyzyjne ruchy, wywołując ból podczas prób.

Kiedy tylko nieco odzyskałem siły, próbowałem rysować drugą ręką. Jednak po kilku minutach tylko jęknąłem, kiedy spojrzałem na powstałe w ten sposób bazgroły, niegodne nawet dziecka.

Szybko odwołałem wszystkie zlecenia, część przekazując do moich kolegów po fachu do dokończenia.

A potem zacząłem pić.

Chodziłem do najgorszych lokali - nie chciałem marnować pozostałych pieniędzy na lepsze - upijałem się i wracałem do domu. Następnego dnia powtarzałem cały cykl. Nora patrzyła na mnie na poły z gniewem, na poły ze zmartwieniem, jednak nic nie mówiła. Eryk coraz rzadziej wychodził ze swojego schronienia na poddaszu, a kiedy już mijałem go na korytarzu, rzucał mi nieczytelne spojrzenia. Ignorowałem ich oboje, pogrążony w swojej rozpaczy za straconymi możliwościami. Czasem zdawało mi się, że widzę w drzwiach mojej sypialni ciemną, wysoką sylwetkę obserwującą mnie w milczeniu, ale składałem to na karb pijackich majaczeń.

W końcu pewnego wieczora, kiedy piłem już którąś z rzędu kolejkę (lewą ręką oczywiście, bo prawa ciągle nie była zdolna nawet do tak drobnego wysiłku jak utrzymanie szklanki), usłyszałem krzyki przy wejściu do lokalu. Odwróciłem się i zobaczyłem Eryka, bez maski, w dodatku pałającego wściekłością. Przeszedł przez całą salę, a ludzie odsuwali się od niego na ile tylko mogli, nawet jeśli oznaczało to upadek z krzesła. W stanie, w którym byłem, nie zdziwiło mnie zbytnio jego przybycie. Pomachałem mu dziarsko, kiedy stanął w końcu przede mną, mierząc mnie pałającym wzrokiem.

- Cześć, Eryk - rzuciłem wesoło. Zapomniałem niestety, że w tej właśnie dłoni, którą postanowiłem pomachać, trzymałem szklankę z alkoholem, który teraz rozlał się na stole. Spojrzałem tęsknie na lśniące resztki, ale zaraz pozbierałem się i wyszczerzyłem zęby w uśmiechu - Jak miło mi ciebie - hik! - widzieć... Sorasy za to - zaśmiałem się, gdyż naprawdę ucieszył mnie jego widok. Spojrzałem na resztę sali. Ludzie obserwowali nas na poły z rozbawieniem, na poły z obrzydzeniem. - A wy co się - hik! - gapicie?! - krzyknąłem. - Kto obrasszi mojego przy... przyjaciela będzie się bił ze mnąąą! - rzuciłem i chciałem w tym momencie bohatersko wyskoczyć na stół, aby stamtąd rzucać wyzwania każdemu, kto śmiałby obrazić mojego towarzysza, jednak jedynym, co mi się udało, było stoczenie się pod stół.

- Wychodzimy! - syknął mi do ucha Eryk, kiedy już udało mu się wyciągnąć mnie spod stołu. - Zabijasz się tym!

- Nie ssszabijam - mruknąłem protestująco. - Sszapominam.

- Taaaak, oczywiście - warknął. Sarkazm w jego słowach był tak ostry, że na poważnie zacząłem zastanawiać się, czy możnaby nim kroić chleb.

Mój towarzysz wyciągnął mnie z budynku i zaczął ciągnąć w kierunku - jak się domyślałem - domu. Ja jednak zataczałem się nieco i w końcu na bardziej ostrym zakręcie omal nie wpadłem do kanału. Uratował mnie jedynie uścisk Eryka na moim ramieniu. Mężczyzna chwycił mnie za ramiona i obrócił tak, abyśmy stali nos w nos - czy też raczej nos w brak nosa. Przysunął swoją twarz tak blisko mojej, że poczułem na twarzy jego oddech.

- Nie mam zamiaru pozwolić ci zmarnować swojego talentu! - ogłosił surowo przyciszonym głosem, nie chcąc być może obudzić ludzi w pobliskich domach. - Od tej pory masz zakaz na wychodzenie do tego okropnego miejsca! I żadnego alkoholu w domu - uprzedził moje pytanie. Spochmurniałem.

- Talentu? - powiedziałem gorzko, jakimś cudem wyzbywając się pijackiego seplenienia. - Jakiego cholernego talentu?! To zaledwie warsztat. W mojej pracy nie ma duszy. Nie tak, jak w twojej muzyce.

Z tej odległości mogłem dostrzec, jak rozszerzają się jego źrenice.

- Więc o to chodziło - powiedział to, jakby odkryła się przed nim jakaś wielka tajemnica. Ale ja go już wtedy nie słuchałem.

- Poza tym - kontynuowałem - Z tą ręką i tak nic już nie mogę zrobić!

- Znajdziemy sposób - obiecał Eryk. Potem mówił coś jeszcze, ale w tym momencie niewiele już do mnie docierało. Przeniosłem wzrok z jego oczu na resztę twarzy. Kiedy już patrzyło się na nią wystarczającą liczbę razy, człowiek naprawdę mógł się przyzwyczaić. Zauważyłem, że skóra straciła nieco swój chorobliwie zółtawy odcień, a jego policzki nie były już tak zapadnięte, jak kiedy zobaczyłem go pierwszy raz. Niewątpliwie ostatni fakt był zasługą kuchni Nory, której najwyraźniej nawet upiory nie mogły się oprzeć. Zachichotałem na tę myśl.

- Matteo, słuchasz mnie?

Następnie przeniosłem wzrok do jego nosa... pardon, braku nosa. Doszedłem do wniosku, że choć wyglądało to faktycznie niepokojąco, to jednak wolałem to, niż na przykład nos, w którym można dostrzec włosy. Nie cierpiałem włosów w nosie!

- Matteo!

Zawiesiłem wzrok na jego ustach. Nie wyglądały najgorzej, może tylko górna warga była odrobinę zniekształcona.

- Odezwij się w końcu!

Doszedłem do wniosku, że mam dość brzęczącego mi nad uchem głosu. Był, choć miły, to jednak niepożądany w chwili tak ważnej dla mnie kontemplacji twarzy mojego przyjaciela. I tak, kiedy patrzyłem na jego usta zastanawiając się jak sprawić skutecznie, aby się zamknął, nagle uderzyło mnie natchnienie.

Pokonałem oddzielające nas centymetry i pocałowałem go.

Natychmiast poczułem, jak zesztywniał, zapewne z czystego szoku. Jego usta były suche i chłodne, nieco dziwne w dotyku, ale nie przeszkadzało mi to. Odważnie przesunąłem po nich wargami i uznałem, że tyle wystarczy. Odsunąłem nieco głowę, jednak wtedy Eryk jakby wyrwał się z transu i przyciągnął mnie do siebie. Myślałem, że chce powtórzyć pocałunek - i w tym momencie właściwie nie miałbym nic przeciwko temu - jednak on tylko ukrył twarz w mojej szyi. Otoczyłem go ramionami i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że drży. Na szyi poczułem nagle ciepłą wilgoć i zrozumiałem, że płacze.

- Cicho, cicho - powiedziałem, cytując dawne słowa Eryka i poklepałem mojego przyjaciela po ramieniu - zabierz mnie do domu.




- Moja głowa - jęknąłem, kiedy poranne słońce uderzyło mnie po oczach, skutecznie wybudzając ze snu. Tak okropnego kaca nie miałem już od dawna. Wydawało mi się, że to Carlotta usadziła się w najlepsze w mojej głowie i odśpiewywała właśnie swój popisowy kawałek, na który krzywili się ludzie nawet w ostatnich rzędach Opery.

Wtedy przypomniałem sobie, że nie było już Opery. Ani Carlotty. A potem przypomniałem sobie wczorajszy wieczór.

- O Boże - jęknąłem jeszcze głośniej, chowając twarz w dłoniach. Eryk mnie zabije, co do tego nie było wątpliwości. Choć pewnie będzie musiał ustawić się jako drugi w kolejce za kacem, który teraz powoli acz skutecznie mnie wykańczał.

- Dzień dobry - rzucił pogodnie Eryk (tutaj powinienem powiedzieć "O wilku mowa" ale wtedy niestety na to nie wpadłem) wkraczając przez drzwi w rogu. Dopiero w tym momencie zauważyłem, że nie byłem w swoim pokoju, tylko w muzycznym królestwie mojego przyjaciela. Od ostatniego razu przybyło kilka nowych, dziwnych kostrukcji, których funkcji nie mogłem się domyślić.

Zaraz. Zaraz. "Eryk rzucił POGODNIE"?

Spojrzałem na mojego towarzysza i zauważyłem że wpatruje się we mnie intensywnie, jakby na coś czekał. Odkrząknąłem.

- Dzień dobry - powiedziałem w końcu i sam skrzywiłem się na dźwięk swojego głosu.

- No tak - powiedział ze zrozumieniem podszytym rozbawieniem i poszedł zasłonić okna. Z ulgą powitałem brak raniącego oczy światła. - Masz szczęście, że dopilnuję, aby ta sytuacja nigdy się już nie powtórzyła - żadnego alkoholu. I od jutra zaczynasz ćwiczenia.

- Ćwiczenia? - wychrypiałem, sięgając po stojącą na stoliku szklankę z wodą. Eryk najwyraźniej pomyślał o wszystkim.

- Twojej lewej ręki.

- Ale nie umiem nią rysować! - zaprotestowałem gorąco, wspominając swoje nieudolne próby.

- To tylko kwestia wyćwiczenia mięśni. Reszta jest już w twojej głowie.

Patrzyłem na niego z niedowierzaniem. Coś takiego.

Krzątał się po pokoju i zaczął nucić pod nosem coś, co rozpoznałem jako utwór z jednej z oper. Nie byłem w stanie powiedzieć której, ponieważ się na tym nie znałem, jednak w jakiś cudowny sposób dźwięki te zdawały się koić mój ból głowy. Przymknąłem oczy, gotowy odpłynąć w otchłanie snu, kiedy nagle sielankę przerwały jakieś okrzyki z dołu.

- Nie wolno tu panu wchodzić! Wezwę policję!

- Proszę mnie przepuścić! - usłyszałem i zorientowałem się, że było to powiedziane po francusku.

Eryk stanął niemalże obronnym gestem przy kanapie, na której leżałem, kiedy nagle drzwi się otworzyły.

- Pers! - sapnąłem z niedowierzaniem. Kojarzyłem go jeszcze z Opery. Pamiętałem, że gdy kilka razy minąłem go na korytarzu, wszyscy wokół mnie wtedy przystawali i stawali się się dziwnie zainteresowani swoimi kieszeniami. Sorelli kiedyś wyjaśniła mi, że dotykali ukrytych tam kluczy aby nie dosięgło ich "złe spojrzenie". Co kawałek żelaza miał wspólnego ze wzrokiem nigdy nie zdołałem rozgryźć, ale przypuszczałem, że to jeden z tych dziwnych francuskich zwyczajów.

Baletnice powiedziały mi, że Pers wielokrotnie nachodził dyrektorów i męczył ich niesamowitymi opowieściami o podziemiach Opery i ukrytym tam jeziorze.

Nagle kawałek układanki wskoczył na swoje miejsce. No tak, "wychowałem się nad jeziorem". Teraz w końcu domyśliłem się, o co dokładnie chodziło.

- Daroga - praktycznie wysyczał mój przyjaciel. Przeszedł mnie zimny dreszcz. - Znowu wtrącasz nos tam gdzie nie trzeba. Uważaj, by go ci w końcu nie ucięli!

- Eryku, musimy porozmawiać - powiedział stanowczo. I zdecydowanie za głośno jak na moją głowę.

- Zrób to - powiedziałem mojemu przyjacielowi, a kiedy spojrzał na mnie zaskoczony, dodałem: - Nie chcę żadnych krzyków, kiedy tak mnie boli głowa. Dogadajcie się, cokolwiek ten pan tutaj chce, i zostawcie moją biedną głowę w spokoju!

Obróciłem się na drugi bok. Usłyszałem jeszcze odgłos zamykanych drzwi, a potem stłumione odgłosy burzliwej dyskusji. Kiedy znowu otworzyłem oczy, zobaczyłem Persa siedzącego na drugim końcu kanapy.

- Eryk łaskawie pozwolił mi z tobą porozmawiać - stwierdził nieco ironicznie.

- Czego pan jeszcze chce?! - zapytałem niecierpliwie. Ból głowy nieco zelżał, jednak zły nastrój pozostał.

- Czy Eryk powiedział panu, kim był - kim jest?

- Nie sądzę, aby był to pański interes - warknąłem - Jego przeszłość jest jego sprawą i nie będę na niego naciskał, by ją mi wyjawił.

- A więc nie powiedział. Nic dziwnego, nie chciał odstraszyć swojej n o w e j m i ł o ś c i !...

- Co pan bredzi?! - podniosłem się do pozycji siedzącej.

A wtedy Pers opowiedział mi wszystko. O pobycie Eryka w Mazandaranie, w pałacu sułtańskim, a potem w Operze. O jego zabawie w Upiora, która jednak stała się aż nazbyt realna, o tym, kto był wprawdziwym sprawcą śmierci Josepha Buqueta, o szaleńczej miłości Eryka do Christine, którą jednak zdecydował się wypuścić, kiedy zdał sobie sprawę, że nie będzie z nim nigdy szczęśliwa.

- Postanowił umrzeć - powiedział w końcu - a potem wybuchł ten pożar. Zaprzecza, jakoby miał z tym cokolwiek wspólnego. Według niego, kiedy wyczuł co się dzieje i uciekł przez jedno z tajnych wyjść, kierował nim czysty instynkt przetrwania.

- Pożar spowodowała Sorelli - wyjaśniłem zmęczonym głosem. Już wiedziałem, kogo obarczała winą za śmierć hrabiego de Chagny. Gdyby tylko wiedziała, że to był wypadek!... - Chciała się zemścić. Tylko mnie dała wskazówkę co do czasu wybuchu gazu. Zrozumiałem ją zbyt późno.

- Nikt pana o nic nie oskarża - zapewnił Pers. - Chciałbym jedynie pana ostrzec, monsieur Malaparte, że pomagając potworowi, zgotował pan sobie los drugiej Christine.

- Wierzę, że mówi pan prawdę co do losów Eryka - powiedziałem w końcu - Jednak pana ostatnie słowa nie mają żadnego sensu.

- Eryk nie potrafi odróżnić zwykłej ludzkiej dobroci od miłości. A pan co najgorsze jeszcze obdarzył go zaufaniem! Dał mu pan dom! A co najgorsze - pan go p o c a ł o w a ł! Jak pan myśli, że Eryk to zinterpretował?

Czułem, jak krew odpływa mi z twarzy.

- Skąd pan to wie?

- Sam mi to wyznał. "Jestem kochany dla siebie samego", tak mówił. To te same słowa, których użył w przypadku Christine. "Nie boi się twarzy Eryka!", tak potem powiedział, "I go pocałował!".

Jeśli byłoby to fizycznie możliwe, zbladłbym jeszcze bardziej.

- Ostrzegam pana, monsieur Malaparte, proszę znaleźć sposób odprawienia Eryka z pana domu, póki nie jest za późno! Kto wie, jakich szaleństw jest w stanie dopuścić się tym razem!

Potarłem grzbiet nosa w ponurym zamyśleniu.

- Nie zrobię tego - zdecydowałem. Pers spojrzał na mnie jak na osobę niespełna rozumu. Nie zdziwiło mnie to, jako że sam byłem zdumiony, że nie, wcale nie chciałem wyganiać stąd Eryka. Nawet jeśli przechodziły mnie dreszcze, kiedy pomyślałem o szaleństwie, jakie według Persa mogła sprowadzić na niego miłość, lub coś, co tylko uważał za miłość.

- Jest naprawdę niebezpieczny...

- Wystarczy! - wstałem i pociągnąłem za sobą Persa. Dał się bez oporu wypchnąć za drzwi. Stanęliśmy w nich, każdy po przeciwnej stronie futryny, i mierzyliśmy się wzrokiem.

- Ten dom - powiedziałem powoli i łagodnie - jest także domem Eryka. Jeśli przez niego nie jest pan mile widziany, my także nie chcemy pana widzieć.

- A więc nie posłucha pan mojej rady?... I to pomimo tego wszystkiego, co panu powiedziałem? Chce pan trzymać pod dachem mordercę?

- Proszę wyjść.

Patrzył na mnie uważnie.

- Coś takiego - wymruczał pod nosem, jakby zobaczył we mnie coś, czego się nie spodziewał. - Erykowi najwyraźniej trafił się szczęśliwy los... albo pan, monsieur Malaparte, jesteś po prostu wielkim głupcem.

- Często mi to mówią - uśmiechnąłem się krzywo.




Pers odszedł i nigdy więcej się nie pokazał. Za to niedługo potem, zaledwie niecałe dwa tygodnie od naszego przyjazdu do Wenecji, we francuskim dzienniku L'Epoque ukazało się takie oto zawiadomienie:

ERYK NIE ŻYJE

Wiedziałem, że to robota Persa. Być może chciał w ten sposób odciąć więzy łączące Eryka z Paryżem, może zapewnić mu bezpieczeństwo, a może po prostu chciał uspokoić państwo de Chagny, którzy, w momencie gdy to piszę, żyją sobie spokojnie gdzieś na północy Europy, a ich syn zapewne właśnie kończy swoją edukację.

Jakkolwiek by nie było, dla Paryża Eryk już nie żył. Narodził się za to dla Wenecji, gdzie zasłynął ze swoich koncertów i oper. Żył długo i umarł szczęśliwie, kochany dla siebie samego... Ale to już inna historia.