Fine Arts
Część 1: Anioły i Upiory



Rozdział 2


Następnego dnia zdawało się, że Sorelli nagle powróciła do bycia sobą. Jedyną różnicą pozostawał jej absolutny brak kontaktu z kimkolwiek. Nie odpowiadała, kiedy młode tancerki starały się z nią porozmawiać. Chodziła na próby, ale nie chwaliła już swoich młodszych koleżanek, kiedy coś im szczególnie dobrze wychodziło. Obserwowałem ją z rosnącym zaniepokojeniem, tym bardziej że jej stan fizyczny niewiele się poprawił - rzekłbym, że wręcz się pogorszył, co mogłem wywnioskować z jej pogłębiającej się chudości i cieni pod rozpalonymi oczami.

Ciągle też dręczyły mnie jej słowa. Co znaczyły anioły, które miały zaśpiewać w Operze po raz ostatni? Nie byłem w stanie rzucić światła na tę zagadkę. Zastanawiałem się, czy mogło mieć to związek z młodą Daae - jeśli wierzyć plotkom, już właściwie hrabiną de Chagny - o której mówiono, że ma anielski głos. Jednak młoda para wyjechała i nikt o nich odtąd nie słyszał.

Opanowało mnie przeczucie nieuchronnej katastrofy. Czułem się jak szczur, który przewiduje zawczasu zatonięcie okrętu. Nawet przeniosłem już część swoich najcenniejszych rzeczy do jednego z moich dobrych znajomych, którzy pomogli mi niegdyś zadomowić się w Paryżu. Noc już nie przynosiła mi ukojenia - wydawało mi się, że budynek szepcze niespokojnie, znieruchomiawszy w oczekiwaniu na nieuniknione. Nie potrafiłem sobie znaleźć miejsca, nawet praca nie koiła moich lęków. Wesołość, jaką wszyscy odzyskali tak szybko po tragedii, tchnęła dla mnie fałszem.

Starając się zapomnieć o swoich niepokojach, sobotniego wieczora usiadłem do porządkowania moich starych prac. Pośród papierów natrafiłem na szkice do nowej opery, które pod moją nieobecność musiał odnieść ktoś z pracowni krawieckiej. Wiedziałem, że sporządzono już wykroje i kilka dni temu zabrano się do właściwej pracy. Musiano się pośpieszyć, gdyż w następnym tygodniu miała być wystawiona nowa opera. Dzisiejszego wieczoru "Faust" był wystawiany ostatni raz, za co byłem wewnętrznie wdzięczny, gdyż ta opera kojarzyła mi się nieprzerwanie z ostatnimi wydarzeniami.

Takimi jak zniknięcie Christine przed ostatnim... śpiewem... chóru...

Znieruchomiałem, a zapomniane szkice wysunęły mi się z ręki. Wtedy to do mnie dotarło. Poderwałem się i puściłem biegiem.




- A panu dokąd tak śpieszno? - Bileterka zagrodziła mi drogę. - Zakłóca pan spokój gości, monsieur Malaparte!

- Madame Giry! - odpowiedziałem nieco zdyszany przyciszonym głosem. - Jak kończy się "Faust"?!

Bileterka zmarszczyła brwi.

- Na co to panu?...

- Proszę powiedzieć! Albo zaśpiewać, wszystko jedno!

- No dobrze. Śpiewają Małgorzata i Faust. Małgorzata śpiewa "Czyste i promienne anioły, unieście mą duszę do nieba!" po czym Małgorzata pyta "Dlaczego twe oczy tak grożą" i "Dlaczego twe ręce są czerwone od krwi?" i...

- Dalej! - rozkazałem niecierpliwie

- Na samym końcu chór śpiewa "Chrystus znowu powstał, Chrystus znowu się narodził. Pokój i szczęście..."

- Cicho! Kto to śpiewa?!

- Monsieur Malaparte! Na litość boską, proszę mnie puścić!

Dopiero teraz zorientowałem się, że trzymałem ją kurczowo za ramiona. Rozprostowałem palce nieziemskim wysiłkiem woli i odsunąłem się.

- Madame, błagam. Kto to śpiewa?

- Przecież pan wie! Chór aniołów, któż inny? Taki piękne zakończenie! Ależ pan pobladł?

- Proszę stąd uciekać - powiedziałem martwym głosem. - Uciekaj! - wrzasnąłem, kiedy ciągle nie ruszała się z miejsca. Pobiegła przerażona moim wybuchem. - Uciekaj z Opery, jeśli ci życie miłe!

Sam pobiegłem, wpadając w końcu do loży numer trzy, w której jak wiedziałem zasiadali dyrektorzy Opery. Podnieśli się na mój widok zaskoczeni.

Anges pure, anges radieux,
Portez mon âme au sein des cieux!
Dieu juste, ŕ toi je mabandonne!
Dieu bon, je suis ŕ toi, pardonne!

- usłyszałem śpiew Carlotty dobiegający ze sceny i zrozumiałem, że mam niewiele czasu.

- Monsieur, co pan tutaj robi? żądam wyjaśnień! - powiedział jeden z dyrektorów - w dniu dzisiejszym już niestety nie pamiętam który.

*Viens, suis-moi, je le veux!

Anges pure, anges radieux,
Portez mon âme au sein des cieux!*

- Panowie, musimy ewakuować Operę! Zaraz stanie się coś strasznego!

Hâtons-nous! Laeure sonne!

- Ależ to przecież pan Malaparte, nasz projektant! O czym pan mówi!

- Dość tego, wyrzucić go z loży!

Viens! Suis-moi!

Zostałem dość brutalnie wypchnięty za drzwi. Zacząłem w nie łomotać i krzyczeć, ale nie miałem już czasu i dobrze to wiedziałem.

Dieu juste, ŕ toi je m?bandonne!
Dieu bon, je suis ŕ toi, pardonne!

Zacząłem biec korytarzem sąsiadującym z lożami.

Viens, suis-moi, je le veux!
Viens! Quittons ces lieux!
Déjŕ le jour envahit les cieux!
Viens, cast moi qui te lardonne!
Déjŕ le jour envahit les cieux!

- Uciekajcie! - wrzeszczałem, łomotając w mijanie drzwi - Uciekajcie!

Hâtons-nous de quitter ces lieux!
Déjŕ le jour envahit les cieux!
Suis nos pas, ou je tabandonne!
Hâtons-nous de quitter ces lieux!

W końcu wbiegłem do jednej z końcowych loży i nie zważając na zdziwione spojrzenia widzów wrzasnąłem na cały głos.

- UCIEKAJCIE, JEŚLI WAM ŻYCIE MIŁE!

Po czym sam zacząłem uciekać.

*Anges pure, anges radieux,
Portez mon âme au sein des cieux!

Marguerite!

Pourquoi ce regard menaçant?

Marguerite!

Wybiegłem na znajome korytarze które w prostej linii prowadziły do wyjścia.

Pourquoi ces mains rouge de sang?
Va! ... tu me fais horreur!

Nawet tutaj dochodziły mnie dźwięki tej przeklętej opery!

Jugée!

- rozległ się potężny głos Fausta, od którego przeszedł mnie dreszcz. Osądzony! Tak, osądzony i skazany! Nie wątpiłem, że Sorelli w tym momencie z rozkoszą sama wypowiedziała to słowo, patrząc błyszczącymi oczami na zamykającą się pułapkę.

Sauvée!
Christ est ressuscité!
Christ vient de renaître!
Paix et félicité
Aux disciples du maître!

Rzuciłem się na ziemię.

Christ vient de renaître!
Christ est ressuscité!

To było to. Anioły zaśpiewały w Operze ostatni raz. Przez sekundę nic się nie działo i już miałem nadzieję, że moje podejrzenia spełzły na niczym, jednak po chwili poczułem drżenie podłogi, a zaraz potem przerażający krzyk dobiegający z tysiąca gardeł. Zerwałem się na równe nogi i pobiegłem dalej. Przysiągłbym, że czułem na plecach gorący powiew, który ścigał mnie aż do wyjścia. Kiedy wybiegłem na błogosławione nocne powietrze, zobaczyłem czerwoną łunę wznoszącą się znad budynku Opery.

Jak miałem się później przekonać, oficjalnie nigdy nie odkryto sprawcy wielkiego pożaru Opery. Sorelli według mojej wiedzy zginęła razem z wieloma innymi osobami, które tej nocy pochłonął ogień. Wszystko starannie zaplanowała - cały gmach i scena były oświetlane gazem, który to system dzięki manipulacjom Sorelli został nieco uszkodzony. Następnie dzięki odpowiednim machinacjom doprowadzono do wybuchu w odpowienim momencie. Nie mam pojęcia, jak moja świętej pamięci przyjaciółka zdołała to wszystko zrobić. Być może ktoś jej pomagał? Faktem jest, że wybuch, może i niespecjalnie duży, spowodował jednak natychmiastowy pożar oraz zawalenie się fragmentu dachu na scenę i niczego nie podejrzewającą widownię.

Opowieści świadków przedstawiały obraz czystej paniki. Wszyscy natychmiast rzucili się do wyjść, tratując się nawzajem i potykając o siedzenia. Ogień prędko rozprzestrzeniał się po kotarach i lakierowanym drewnie, pożerając największy gmach opery we Francji.

Moje wspomnienia od momentu ucieczki z budynku Opery stają się zamazane. Może to dziwne, ale nie myślałem wcale o rzeczach pozostałych w mojej pracowni. Być może czułem się po części odpowiedzialny za tę katastrofę. Ogarnęła mnie dziwna, nerwowa energia. Moje mięśnie wibrowały z wewnętrznego napięcia. Zamiast rozpaczać, pobiegłem do pobliskich domów, budząc ludzi i zbierając ekipę ratunkową. Dużo osób poszło za moim przykładem, a niektórzy wezwali straż. Niedługo potem zorganizowaliśmy akcję ratowniczą, gasząc przenoszący się ogień, aby nie przedostał się do sąsiednich budynków oraz pomagając poszkodowanym wydostać się z gmachu. Nikt nie byłby w stanie ugasić samej Opery - płonęła wielkim płomieniem, który, jak później się dowiedziałem, widziano z miejsc znajdujących się wiele kilometrów od Paryża. Mówiono, że to sam Mefistofeles zstąpił do Opery, wywołany swoim imieniem.

Kiedy ostatnie żywe ofiary zostały wyniesione z budynku, a sam ogień zaczął przygasać odsłaniając ciemne kikuty ścian, stanąłem i przyglądałem się resztkom budynku, który był moim domem przez trzy lata, a teraz zostały z niego jedynie zgliszcza.

- Zemsta kochanki wyciąga swe ręce daleko, a żar jej zranionego serca spala wszystko - powtórzyłem smutno słowa, które niegdyś rzekła do mnie Sorelli - Moja przyjaciółko, czy ból był aż tak wielki, że mogły go ukoić jedynie zniszczenie i smierć?

Rozejrzałem się zmęczony dookoła. Ludzie przenieśli swoje starania w gaszeniu na główny pożar. Byłem wykończony fizycznie i psychicznie, nogi trzęsły się pode mną z nadmiaru adrenaliny, a umysł opanowywało śmiertelne znużenie. Nie miałem tutaj już nic innego do roboty. Opera była skończona. Och, nie wątpiłem, że w końcu ją odbudują. Jednak mogło się to stać dopiero za lata, a ja nie miałem tyle czasu.

Już wiedziałem, że pora wrócić do domu.

Skierowałem swoje kroki wzdłuż murów budynków otaczających gmach. Tutaj czułem jeszcze żar i dym, który otaczał mnie i obejmował z każdym powiewem wiatru. Słyszałem odległe dzwony bijące na alarm nieprzerwanie od wielu godzin. Nagle usłyszałem coś jeszcze: słaby kaszel. Przez chwilę myślałem, że to ja sam kaszlałem, ale po chwili moją uwagę zwróciła ciemna postać skulona przy ścianie. Podszedłem chwiejnie i ukląkłem. Drżącymi ze zmęczenia rękoma odwróciłem owiniętą w ciemny płaszcz sylwetkę i zakląłem na widok, który ukazał się moim oczom.

Twarz tego człowieka była najokropniejszym widokiem, jaki widziałem w życiu (zwrócić należy jednak uwagę, że jako artysta przywyczajony byłem do obcowania z pięknem, więc odrazę wzbudzały we mnie nawet niewinne szczury i pajączki). Przez chwilę myślałem nawet, że to po prostu trup jakiegoś nieszczęśnika, który nieodnaleziony przez nikogo rozkładał się na ulicy od kilku dni (co też potwierdzałby smród martwego ciała, jaki od niego dobiegał). Jednak zobaczyłem, że jego chuda pierś unosi się w lekkim, urywanym oddechu. Czasem też jego płuca ściskały się jakby z czystego instynktu, aby odkasłać większe ilości dymu. Sądząc po nadpalonym oraz przybrudzonym popiołem ubraniu, nieszczęśnik ten musiał być jedną z ocalałych z pożaru osób. Zmusiłem się aby popatrzyć ponownie na jego potworną twarz. W świetle pożaru jego żółta skóra opinająca czaszkę niemalże świeciła. Przesunąłem palcami przed jego twarzą, nie mogąc uwierzyć, że faktycznie nie miał nosa. Zamiast niego ziała czarna dziura. Wydawało mi się, że nie ma on także oczu, tylko oczodoły. Jednak kiedy się przyjrzałem zauważyłem, że jego oczy są po prostu bardzo głęboko umieszczone i - w obecnej chwili - zamknięte. Przesunąłem wzrokiem dalej, zauważając nieliczne czarne kosmyki zdobiące jego czaszkę oraz spoczywająca na ziemi chudą dłoń, w której mogłem spokojnie policzyć większość kości.

- Monsieur? - z trudem wydobyłem z siebie głos, który był dziwnie ochrypły, przypuszczalnie od ogromnej ilości dymu, jakiego zdążyłem się tego dnia nawdychać. - Monsieur? Słyszy mnie pan?

Nie odpowiedział. Rozejrzałem się dookoła, ale nie zauważyłem niczego, co pomogłoby mi rozwiązać ten obecnie leżący przede mną nieprzytomnie problem. Owszem, mogłem go tu zostawić. Ktoś być może by go w końcu znalazł. Jednak nie miałem wątpliwości, że równie dobrze ten ktoś mógłby go zabić z czystego obrzydzenia.

Moja matka zawsze powtarzała, że moje serce jest zbyt miękkie jak na mężczyznę.

Co ciekawe, ani kiedy go oglądałem, ani kiedy niosłem go (był bardzo lekki, nawet pomimo faktu że byłem tak zmęczony) do domu mojego znajomego lekarza, nie pomyślałem, że swoim wyglądem pasował idealnie do opisu Upiora Opery.




- Dobry Boże, Matteo! - krzyknął mój przyjaciel przerażony, kiedy ukazałem się w jego drzwiach dźwigając na plecach mego potwornego towarzysza. I krzyknął jeszcze raz, kiedy zobaczył twarz wspomnianego towarzysza.

- Pomożesz nam, Dennis?

- Nie gadaj głupstw, tylko wchodź! Kto to jest? - wskazał nieco drżącym palcem na ciemny kształt na moich plecach, który teraz ostrożnie umieściłem na kanapie.

- Szczęściarz, który wydostał się z pożaru - mruknąłem. - Nie chciałem go zostawiać na pastwę ludzi.

- Słusznie. Przyjemniaczek, co? Z taką twarzą... - pokręcił głową i lekko trzęsącą się ręką zmierzył puls na wychudzonym nadgarstku. - A ty, Matteo? Nic ci nie jest?

- Jestem zmęczony i nawdychałem się trochę dymu. Nic mi nie jest, naprawdę, byłem na zewnątrz kiedy wybuchł pożar.

- I pewnie pomagałeś w akcji ratunkowej? Powinieneś więcej myśleć o sobie! Nie mam ochoty identyfikować twoich zwłok. - Zwrócił na mnie swój bystry wzrok, obrzucając mnie oceniającym spojrzeniem od stóp do głów. - Idź się doprowadzić do porządku. Moja łazienka i sypialnia gościnna są do twojej dyspozycji. Weź z mojej szafy jakąś koszulę nocną.

- A...

- Tym tutaj sam się zajmę.

Z wahaniem podążyłem w stronę łazienki. Dopiero kiedy spojrzałem w znajdujące się tam lustro, zobaczyłem, w jakim opłakanym stanie się znajdowałem. Moje ubranie było uszkodzone, a włosy w nieładzie, całe pokryte popiołem i krwią rannych, aż ciężko było rozpoznać ich pierwotny czarny kolor. Dłonie miałem podrapane i nieco poparzone, a pod oczami widniały ciemne cienie spowodowane nieprzespaną nocą.

Postanowiłem posłuchać rady mojego przyjaciela.




Obudziłem się zaledwie parę godzin po przyłożeniu głowy do poduszki. W ustach czułem smak popiołu, a pod powiekami piasek, ale mężnie wstałem i podreptałem do kuchni aby wyżebrać jakiekolwiek śniadanie, a przynajmniej kubek kawy. Dennis już tam był i siedział zamyślony przy stole. Wiedziałem, że nie zatrudnia żadnych służących, wszystko robiąc sam, dlatego też od razu skierowałem się do szafek, aby rozejrzeć się za czymś jadalnym.

- Dwa dni.

- Słucham? - Obejrzałem się zdziwiony na mojego przyjaciela.

- Za dwa dni on ma stąd zniknąć. Nie obchodzi mnie, w jaki sposób. Ma go tutaj nie być.

- Dennis - powiedziałem spokojnie - widzisz, w jakim ten mężczyzna jest stanie...

- Będzie w stanie iść, o ile dopilnujemy, żeby jadł i pił. Jedyne co tak naprawdę mu dolega to wyczerpanie spowodowane nie przyjmowaniem niczego do ust przez, jak przypuszczam, wiele dni. Jakby chciał zagłodzić się na śmierć - Zamyślony postukał palcami w stół. - Być może by to zrobił, gdyby nie pożar. W każdym razie, czy zastanawiałeś się, co zrobią ludzie, jeśli dowiedzą się, że trzymam kogoś TAKIEGO pod swoim dachem?

Domyślałem się, że chodzi mu o brzydotę, a nie o niekonwencjonalną próbę popełnienia samobójstwa.

- Patrz - Uderzył dłonią w gazetę, której dotąd nie zauważyłem.

WIELKI POŻAR OPERY - Głosił nagłówek.

- Przeczytaj - zachęcił Dennis, a sam wstał, aby zrobić kawę.

- Ponad sto ofiar śmiertelnych... - przeczytałem szeptem, a potem odkrząknąłem i zacząłem czytać głośniej - Jak dotąd nie udało się ustalić sprawcy wielkiego pożaru w gmachu Opery Garnier, który wybuchł wczoraj podczas wieczornego spektaklu. Zapytaliśmy ocalałych pracowników Opery, kogo podejrzewaliby o tak straszny czyn. "To na pewno Upiór Opery!" - powiedzieli nam - "Widziało go wielu ludzi i wielu przez niego już zginęło! Mścił się!" Za co i po co się mścił, ludzie ci nie byli w stanie jednoznacznie określić, jednak zgodnie wypowiadają się na temat jego wyglądu - "Jest jak szkielet! Zamiast głowy ma trupią czaszkę z jamami zamiast nosa i oczu!". "Bujdy" - odpowiada krótko psycholog, którego spytaliśmy o zdanie - "ludzie ci przeżyli straszną traumę. Normalnym jest próba zrzucenia odpowiedzialności za to okropne wydarzenie na pewien rodzaj siły wyższej. W dodatku ludzie teatru są nieco, ha ha, przesądni, nie sądzi pan?" "Budynek był bardzo podatny na pożar" - twierdzi ekspert w tej materii - "lakierowane drewno pali się wyśmienicie, podobnie jak składowiska starych dekoracji. Jeśli wziąć pod uwagę opłakany stan instalacji gazowych odpowiedzialnych za oświetlenie, oczywistym jest, że w końcu musiało dojść do tragedii!"...

- Wystarczy - przerwał mi Dennis, stawiając na stoliku dwie filiżanki kawy i koszyk z bułkami. - Wiesz teraz, co mam na myśli? Ten człowiek, którego uratowałeś, może i nie jest upiorem, ale w zupełności wystarczy do roli kozła ofiarnego. Jestem pewien, że ktoś widział cię zmierzającego w tę stronę i tylko kwestią czasu jest, zanim ten ktoś się tu zjawi. Masz szczęście, że darzę cię sympatią, inaczej wyrzuciłbym się tu i teraz!

- Rozumiem - odparłem nieco wstrząśnięty.

- Jedz - powiedział nieco łagodniej. - Podejrzewam, że twój nowy przyjaciel - Skrzywił się nieco - niedługo się obudzi. Sądzę, że powinieneś wyjaśnić mu sytuację. Zrobiłbym to sam, ale mam ważne interesy żądające mojej natychmiastowej uwagi. Czuj się jak u siebie. Jedzenie dla pacjenta jest w niebieskim garnku w spiżarni. Dopilnuj, żeby zjadł choć trochę. I ma pić dużo wody! - Dopił kawę i wyszedł z pokoju. Moich uszu dobiegły odgłosy zakładania płaszcza, a potem otwierania i zamykania drzwi.

Zjadłem dwie bułki, dopiłem kawę i zacząłem zastanawiać się, co dalej. Musiałem coś zrobić.

Doszedłem do wniosku, że najlepiej byłoby na początek zerknąć na pacjenta.

Leżał tak, jak go ostatni raz widziałem, na kanapie w salonie. Jednak tym razem nie miał na sobie ciemnych ubrań, był czysty (przypuszczałem, że Dennis musiał go umyć kiedy spałem - niewątpliwie niewdzięczne zadanie) i przykryty kocem. W świetle dziennym jego brzydota, choć widziałem ją wyraźniej, wydawała się mniej straszna. Zacząłem mu współczuć. Ja, obdarzony - tak przynajmniej mówiły panie - nienajgorszą urodą, nie byłem w stanie sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy ma się podobną twarz.

Przysunąłem sobie krzesło i usiadłem, studiując uważnie jego rysy. Zastanawiałem się, na ile wszystkie plotki na temat rzekomego Upiora były prawdą.

- Nie martw się, przyjacielu. Pomogę ci - zaoferowałem śpiącemu spokojnie mężczyźnie. Gdybym nie wiedział, pomyślałbym, że jest już martwy, leżał tak nieruchomo. - Mogę cię zabrać do mojego domu w Wenecji. Jestem pewien, że ci się spodoba - ciągnąłem dalej w ten deseń, usiłując zabić nudę i niepokój. W końcu jednak wyczerpałem wszystkie tematy do tej jednostronnej rozmowy i siedziałem w milczeniu.

Przypuszczam, że nie minęły więcej niż dwie godziny, kiedy nagle mężczyzna na kanapie poruszył się niespokojnie i otworzył oczy. Zauważyłem z fascynacją, że podobne były do kocich, lśniąc żółto w odrażającej twarzy.

- Biedny Eryk - wyjęczała postać tak żałośnie, że aż ścisnęło mi się serce. Zauważyłem że miał wyjątkowo piękny głos, choć w tej chwili nieco zachrypnięty. Możnaby pomyśleć, że to nie rozpacza oszpecony człowiek lecz upadły anioł, któremu odmówiono rozkoszy niebiańskich.

- Zabierają ją Erykowi, a potem niszczą jego dom! Podpalają! Eryk powinien tam zostać! Nawet mu nie dadzą spokojnie umrzeć!

- Masz na imię Eryk? - zapytałem, dotykając jego ramienia. Podskoczył na mój dotyk i okręcił się, wbijając we mnie płonący wzrok. Odsunąłem się szybko. - Spokojnie, nie zamierzam ci zrobić krzywdy! Jestem tu, by pomóc! - powiedziałem, unosząc dłonie aby pokazać, że nie mam przy sobie broni. Eryk rozejrzał się dookoła i nie zauważywszy niebezpieczeństwa, opadł z powrotem na kanapę, jakby go opuściły siły. Nie spuszczał jednak ze mnie wzroku.

- Nazywam się Matteo Malaparte - przedstawiłem się. - Jestem... byłem głównym projektantem w Operze Garnier - W żółych oczach błysnęło coś jak rozpoznanie. Zastanawiałem się, skąd ten chodzący trup mógłby mnie znać.

- Bardzo dobre kostiumy. Bardzo piękne - wymruczał pod nosem. - Nie miałem zastrzeżeń.

- Jestem dobry w tym co robię - nie przechwalałem się, lecz stwierdzałem fakt. Po czym nastała cisza, kiedy mierzyliśmy się wzrokiem.

- Nie boisz się Eryka - stwierdził mój towarzysz niemalże z fascynacją.

- Dlaczego miałbym się ciebie bać? Nie zrobiłeś mi nigdy nic złego.

- Wszyscy inni się boją - powiedział gorzko - Albo nienawidzą.

- Ja nie nienawidzę.

Znowu pojedynek spojrzeń. Jednak tym razem Eryk uciekł wzrokiem i niemalże bez sił opuścił głowę na poduszkę.

- Nikt nie chce Eryka - powiedział z rozpaczą. - Eryk chce umrzeć!

- Nie wolno ci tak mówić! - powiedziałem z taką mocą, że aż sam się zdumiałem. Mój towarzysz spojrzał na mnie z nie mniejszym zaskoczeniem. - Tylko Bóg ma prawo dawać i odbierać życie - dodałem, jak gdyby dla wytłumaczenia mojego uniesienia.

Eryk roześmiał się strasznym śmiechem, który zmroził mnie do szpiku kości, jednak zaraz przeszedł on w urywany szloch. Patrzyłem bezradnie, jak płacz wstrząsa chudym ciałem i nagle ten mężczyzna zaczął mi przypominać zagubione dziecko, które nagle zdało sobie sprawę, że jest na świecie całkiem samo i nikt mu nie pomoże. Nie podobał mi się ten widok. Za bardzo przypominał mi mnie samego, kiedy zmarł mój ojciec. Tylko że ja miałem wtedy przy sobie krewnych. On najwyraźniej nie miał nikogo, kto mógłby go pocieszyć.

- Ciiicho - powiedziałem, głaszcząc delikatnie jego ramię. - Wszystko będzie dobrze -
mruczałem pod nosem podobne bezsensy, dopóki się nieco nie uspokoił. - Lepiej przenieść cię do sypialni. Ta sofa jest okropnie ciasna - Wziąłem go bez trudu na ręce. Dopiero teraz zauważyłem, że miał na sobie jedną z nocnych koszul Dennisa. Szybko zesztywniał i nie odprężył się, dopóki nie położyłem go na łóżku w gościnnym pokoju.

- Eryk nie chce litości! - powiedział stanowczo, łypiąc na mnie spode łba. A wierzcie mi, że łypanie przy tej twarzy sprawiało straszne wrażenie.

- To nie litość - zaprzeczyłem - tylko normalny ludzki odruch. Potrzebowałeś pomocy, więc ci jej udzielam. Tylko tyle.

Nie byłem w stanie nic wyczytać z jego twarzy, więc tylko bez sensu wzruszyłem ramionami i poszedłem po wodę. Doszedłem do wniosku, że mnie też parę łyków by nie zaszkodziło.

ŁUP! - dobiegło z sąsiedniego pokoju. Chwyciłem dzbanek z wodą i szklankę i pobiegłem do sypialni. Eryk leżał bezsilnie na podłodze. Niewątpliwie próbował wstać, która to próba spełzła na niczym.

- Powinieneś leżeć - mruknąłem pod nosem, ostrożnie go podnosząc i sadzając na łózku. Nic nie odpowiedział, ale wyglądał niemalże na zawstydzonego.

- Pij - rozkazałem, przytknąwszy mu szklankę do ust. Wypił łapczywie, część płynu pociekła mu po brodzie i szyi. Wytarł go rękawem koszuli.

- Jeszcze - rozkazał.

Po dwóch kolejnych szklankach znowu opadł z sił i tym razem ponownie zapadł w sen. Ułożyłem go nieco wygodniej i przykryłem kołdrą.




Wyszedłem, aby odebrać od mojego znajomego rzeczy, które dzięki mojej przezorności uniknęły pożaru. Kiedy wróciłem, Eryk już nie spał i stał opierając się o framugę okienną. Wiedząc, jak był wcześniej osłabiony, musiałem zakładać, że albo jego stan nagle uległ zaskakującej poprawie (w co wątpiłem, nawet pomimo mojej znikomej wiedzy na temat medycyny), albo też mój nowy przyjaciel utrzymywał się w pozycji stojącej niemalże samym wysiłkiem woli.
ostrożnie wychylał się zza zasłony. Obserwował - zdawało mi się, że nieco głodnym wzrokiem - ludzi na ulicach. Z dzisiejszej perspektywy myślę, że szukał wzrokiem swojej ukochanej, mając być możę nadzieję zoabczyć ją jeszcze po raz ostatni. Oczywiście nie wiedział - nie mógł wiedzieć - że wyjechała ona już dawno z de Chagnym.

- Ktoś może cię zobaczyć - ostrzegłem - a wyjeżdżamy dopiero za dwa dni. Nie potrzebujemy kłopotów przed tym czasem.

- My? - ciągle nie odrywał wzroku od okna.

- Tak. Dennis, człowiek, który użycza nam tego mieszkania, pozwolił ci zostać tu tylko dwa dni. Po tym czasie musisz odejść. Nie możesz zostać w Paryżu. Opera jest doszczętnie spalona. - strzeliłem w ciemno, ale celnie. Światło w żółych oczach nieco przygasło, a dłoń zacisnęła się kurczowo na zasłonie. Podszedłem bliżej (dopiero w tym momencie dostrzegłem, jak bardzo przewyższał mnie wzrostem) w razie gdyby mój towarzysz miał zemdleć - Chcę ci pomóc - powiedziałem stanowczo, także wyglądając za okno. - Zabiorę cię do mojego domu w Wenecji, tam będziesz mógł wypocząć, a potem pójdziesz, gdzie zechcesz. Nie będę cię zatrzymywał. Nie musisz mi się także odwdzięczać.

Czułem na sobie jego świdrujący wzrok.

- Jesteś głupcem. - stwierdził w końcu.

- Często mi to mówią.




Od tej pory Eryk mówił niewiele, przez większość czasu siedząc owiniętym w koc na kanapie w salonie, gdzie starannie pozasłaniał wszystkie okna - nie wiem, czy ze strachu, że mógłby zostać odkryty, czy po prostu nie lubił słońca. Jadł i pił mechanicznie to, co mu podawałem. Długi czas od tego wydarzenia zwierzył się mi, że czuł się, jakby Christine odebrała mu wolę życia, a ja wolę śmierci. Był więc w stanie jedynie trwać w stanie pewnego rodzaju zawieszenia, mogąc tylko poddawać się wszystkiemu, co z nim robiłem. Stwierdził, że gdybym chciał go zabić albo wydać władzom, najpewniej wcale by się nie bronił, choć przecież odzyskiwał w zaskakującym mnie tempie siły.

Często obserwowałem go, gdy wzrokiem błądził w nieznanych dla mnie przestrzeniach, do których nie miałem wstępu ani ja, ani zapewne żaden inny człowiek. Zauważyłem też, że często ściska i rozwiera pięści, jakby chcąc coś uderzyć albo chwycić. Potem nauczyłem się rozpoznawać ten objaw jako "męczącą chęć uwolnienia kłębiącej się mu pod czaszką muzyki" - jak to sam kiedyś ujął. Ale wybiegam za bardzo w przyszłość.

Po dwóch dniach, w trakcie których, jak zauważyłem, Dennis chodził wokół naszego gościa praktycznie na palcach, nadszedł czas odjazdu. Miałem już spakowane wszystkie rzeczy, rano udałem się także do banku, gdzie wymieniłem wszystkie swoje fundusze na czeki, aby bezpiecznie je przewieźć i na miejscu zdeponować w banku w moim mieście. Zastanawiałem się też wcześniej, jak przemycić eks-upiora do pociągu, który zawiózłby nas do Wenecji. W końcu zdecydowałem się na prostą sztuczkę.

- Ubierz się w to - podałem Erykowi wcześniej kupione ubrania. Spojrzał na mnie podejrzliwie, jakby zastanawiając się, czy żartuję. No cóż, nie byłem hrabią, aby wydawać góry pieniędzy na ubrania, więc to co kupiłem było skromne i nie pierwszej jakości. Mój towarzysz, sądząc po odświętnym ubraniu, które nosił, gdy pierwszy raz go spotkałem, a które jednak po pożarze nie nadawało się do niczego, był najwidoczniej przyzwyczajony do innych strojów. Jednak wziął z mojej ręki złożony materiał bez narzekań.

- Muszę cię zapytać, czy zgadzasz się mieć twarz owiniętą bandażami na czas podróży - powiedziałem spokojnie. Eryk praktycznie stężał. - To konieczne, żeby przedostać się za granicę - wyjaśniłem. - Takie małe przedstawienie. Oficjalnie będziesz moim krewnym i weteranem wojennym, co wyjaśni bandaże. Znasz włoski? - Muszę przyznać, że to pytanie dopiero teraz przyszło mi do głowy.

- Wystarczająco. Czytałem libretta w oryginale - wyjaśnił ze śladową dumą w głosie. Uśmiechnąłem się i wyciągnąłem pożyczoną od Dennisa rolkę bandaża.

- Wobec tego zacznijmy charakteryzację.