Fine Arts
Część 1: Anioły i Upiory



Rozdział 1


- Mówię ci, to było takie okropne! A mogło się na tym nie skończyć! Nie zostanę tu ani chwili dłużej!

- Gabryś... - powiedziałem ostrzegawczo znad szkiców, patrząc jak mój przyjaciel miota się niespokojnie po pracowni. Obawiałem się, że mógłby przez przypadek potrącić drogie pojemniki z farbami, które rozlawszy się nie tylko uszkodziłyby leżące dookoła projekty, ale także zapewne nie mógłbym liczyć na tak wczesną dotację na akcesoria malarskie ze strony nowych dyrektorów Opery. Niewątpliwie panowie Armand Moncharmin i Firmin Richard nie byliby zachwyceni musząc wyłożyć pieniądze na coś tak dla nich banalnego jak farby już pierwszego dnia ich rządów. Z kolei panowie Debienne i Poligny, którzy do wieczora następnego dnia pełnili jeszcze funkcję dyrektorów, nie grzeszyli szczodrością.

- Matteo! - krzyknął mój przyjaciel, oburzony moją spokojną postawą - Nie sądzisz, że KTOŚ powinien w końcu coś zrobić?!

- Mój drogi - Siliłem się na spokój. Wstałem, odłożywszy z wahaniem grafitowy rysik, którym starałem się uchwycić swoje ulotne idee związane ze strojami do najnowszej opery - fakt upadku ze schodów i wszystkich pozostałych wydarzeń zawdzięczasz wyłącznie pośpiechowi i spowodowanej lękiem niezdarności. Który to lęk, ośmielę się dodać, wywołany był twoją przesądnością i zapewne zwykłym przywidzeniem...

- Dobrze wiesz, że nie tylko ja widziałem Jego twarz!

Zawahałem się. Faktem pozostawało, że odkąd trzy lata temu objąłem w Operze stanowisko projektanta scenografii i kostiumów zdążyłem przyswoić sobie wiele plotek (słyszałem je w większości od drobnych i rozszczebiotanych jak ptaszątka chórzystek i baletnic, które wielekroć nawiedzały moją pracownię aby zachwycać się tworzonymi przeze mnie drobinami sztuki). Wiele z nich dotyczyło tajemniczego jegomościa noszącego żałobny - jak mówiły dziewczęta - frak. Miał on być jakoby Upiorem nawiedzającym gmach Paryskiej Opery... Jednak aż do tego feralnego roku opowieści nigdy nie były tak wyraziste i pełne detali. Nigdy dotąd też, z tego co udało mi się dowiedzieć, nikt nie spotkał się twarzą w twarz z duchem Opery. Z kolei ostatnie wydarzenia wyraźnie pokazywały, że tajemniczy Upiór nabrał jakby zamiłowania do ukazywania się jak największej liczbie osób, zaczynając od głównego maszynisty Josepha Buqueta, który skwapliwie wykorzystał ten fakt do oczarowania tancerek. Nie tak dawno poszedłem z nim porozmawiać, aby usłyszeć z jego ust to, co rozbrzmiało tak szerokim echem w całej Operze. Butelka dobrego alkoholu sprawiła, że opowiedział mi wszystko co wiedział i dla mnie brzmiało to co najmniej nieprawdopodobnie.

Głośno także mówiło się ostatnio o liścikach, jakie Upiór za sobą zostawiał. Muszę przyznać, że ja także po moim pierwszym przyjeździe otrzymałem napisaną czerwonym atramentem notatkę. Dziecięce pismo układało się w słowa:

Szanowny Panie Malaparte,

Witam w moim domu! Mam nadzieję, że podróż nie była
bardzo męcząca, a nasza współpraca będzie układała się
pomyślnie dla obu stron. Jeśli będę miał jakiekolwiek
sugestie co do Pana pracy, znajdzie Pan w stosownym
czasie odpowiednie notatki.

Niezastosowanie się do zawartych w nich zaleceń byłoby
wielce nierozsądne.

Z wyrazami szacunku,
Upiór Opery

Wtedy pomyślałem tylko, że autorami tej notatki byli pracownicy Opery (być może mój poprzednik, który niedługo wcześniej przeszedł na zasłużoną emeryturę), którzy za pomocą tego drobnego żarciku postanowili powitać nowego kolegę. Jednak jako że nie cierpiałem stosować się do czyichkolwiek zaleceń, uznałem liścik za irytujący i wyrażający dziwne francuskie poczucie humoru, dla mnie całkowicie niezrozumiałe. Tak więc milczałem, nie chcąc dawać nikomu satysfakcji, jakoby list w jakimkolwiek stopniu mnie zaskoczył lub zaniepokoił. Także nikt z mojego otoczenia nie zdradzał, że wie cokolwiek o tej sprawie, tak więc zapisane czerwonym atramentem słowa powędrowały na dno jednej z wielu szuflad, pogrzebane pod nawarstwiającymi się latami szkicami. Pozostały tam, zapomniane, a ja nie otrzymałem przez te trzy lata żadnej nowej, podobnej do tej notatki.

Jednak teraz wspomnienie tych słów wyłoniło się na powierzchnię mojej pamięci, przywołane ostatnimi wydarzeniami.

- ...czaszka - Wybiwszy się ze swojego zamyślenia usłyszałem zaledwie końcówkę słów mego przyjaciela. Jednak Gabriel zdawał się nie zauważyć mojego roztargnienia i mówił dalej, wpatrzony jakby w jakiś straszny, lecz jednocześnie fascynujący widok - Nie miał nosa, a oczy były jak ciemne jamy...

- Co świadczy o tym, że musiał odmawiać sobie snu przez wiele nocy, aby planować wystraszenie takich przesądników jak ty - stwierdziłem krótko i nieco zgryźliwie, ponieważ miałem do wykonania wiele pracy, a mimo że lubiłem mego przyjaciela, to jednak teraz zabierał mi już i tak niewielki pozostały czas - W czym, jestem zmuszony przyznać, dajesz mu aż za wiele satysfakcji.

Mój przyjaciel zatrzymał się nagle w swoim niecierpliwym przemierzaniu pracowni, a potem z oczami pałającymi oburzeniem wyszedł zamaszystym krokiem.

Westchnąłem i wróciłem do pracy. Gabriel jak nic skierował swe kroki do pomieszczeń zamieszkiwanych przez tancerki. Wiedziałem - z czego mój przyjaciel sam wzruszonym głosem zwierzył mi się niegdyś przy kieliszku czegoś mocniejszego - że jedna z tancerek, piętnastoletnia Cecylia Jammes nazywana pieszczotliwie przez Gabriela "małą Jammy", stała się jego wierną powierniczką. Nie miałem złudzeń co do skrytości większości dziewcząt pracujących w Operze. Najpóźniej następnego dnia wieczorem wszyscy będą wiedzieć o widzeniu mego przyjaciela, które błękitnookie dziewczątko niewątpliwie szczegółowo opisze przyjaciółkom.




Obudziłem się z policzkiem przyklejonym do jednej z wielu zaścielających moje biurko kartek. Ziewając, poszedłem zmyć z twarzy resztki grafitu, mrużąc oczy przed wpadającym przez przybrudzone szybki porannym słońcem. Pracowałem nad kostiumami do nowej Opery dopóki księżyc i gwiazdy nie wzeszły i nie wspomogły licznych świec w oświetlaniu mojej pracowni. W końcu jednak ostatnie wzory były gotowe, ostatnie falbany dorysowane i wymęczony ponad ludzkie pojęcie ułożyłem głowę na biurku - tylko na chwilę, jak sobie solennie obiecywałem - aby szybko odpłynąć w otchłań snu. Byłem pewien, że nie zgasiłem wczoraj świec, jednak z ulgą zauważyłem, że nie były one do cna wypalone, jak bym mógł się spodziewać po całej nocy świecenia. Zapewne ktoś wszedł, kiedy spokojnie szybowałem na skrzydłach snów, i je zgasił. Nie przychodził mi do głowy nikt oprócz Sorelli, primabaleriny, z którą zawarłem znajomość już w pierwszym roku mojego pobytu w Paryżu, gdy zleciła mi wykonanie swojego portretu. Okazało się, że posiadamy podobne gusta odnośnie muzyki i sztuki i od tej pory często rozmawialiśmy (choć ostatnio nieco mniej, co składałem na karb jej znajomości z pewnym hrabią - jednak nie brałem tego do siebie, jako że życzyłem jej wszystkiego najlepszego i jeśli miała to osiągnąć poprzez związek z de Chagnym, nie miałem zamiaru stawać na drodze). Wielekroć także zachodziła do mojej pracowni, kiedy nie mogła spać, znając, choć nie podzielając mojego upodobania do pracy w nocnej ciszy, kiedy nikt i nic nie zakłóca procesu powstawania nowego dzieła.

Choć tutaj należałoby zauważyć, że noc w Operze nigdy nie była tak do końca cicha. Kiedy czasem odrywałem się od pracy, aby dać odpocząć znużonej ustawicznym rysowaniem dłoni, wsłuchiwałem się w ledwo słyszalne odgłosy. Daleka muzyka i śpiew (przypuszczałem, że niektórzy lubili takie nocne ćwiczenia, tak jak ja doceniając spokój, jaki dawała noc), przytłumione kroki, kiedy ktoś ukradkiem starał się przemknąć może za potrzebą, a może na przekąskę o północy, skrzypienie starych ścian budynku... A czasem jęki i szepty, które były tak ciche, że składałem je w większości na karb własnej wyobraźni. To wszystko tworzyło nocną mowę Opery, która po pewnym czasie stała się mi tak swojską, że uspokajała i koiła moje największe zmartwienia. Tak, muszę przyznać, że kochałem tę stronę Opery.

Teraz jednak nocne dźwięki już umilkły, a dzień brał w posiadanie stary budynek, powoli budzący się do życia. Zebrałem pieczołowicie szkice, nad którymi pracowałem poprzedniej nocy i skierowałem swoje kroki do pracowni krawieckiej, gdzie starannie wybrane szwaczki przyoblekały moje projekty w ciało z jedwabiu i aksamitu. Przełożona, pani Marlene, która przypominała mi swoją postawą drapieżnego ptaka, odebrała ode mnie szkice, po ich przejrzeniu dziękując jedynie skąpym skinieniem głowy. Nigdy nie doczekałem się większej pochwały, ale także i nie potrzebowałem takowej. Wiedziałem, że niedługo zobaczę moje wizje na scenie, noszone przez największych śpiewaków i śpiewaczki, i to był dla mnie największy komplement.

Na razie jednak moje ciało stanowczo domagało się śniadania, tym bardziej że w zapale pracy często zapominałem o posiłkach i także tym razem przegapiłem kolację. Jednak zanim zdążyłem zejść piętro niżej do przeznaczonej dla pracowników stołówki, napotkałem na swojej drodze zdenerwowaną Sorelli.

- Monsieur Malaparte - powiedziała niespokojnie.

- Madame. Mam nadzieję, że dobrze pani spała - przywitałem się serdecznie. - Czy coś się stało?

- Czy mogę zasięgnąć twojej rady? Obawiam się, że nie ma mi kto doradzić - nerwowo skubała brzeg jednej ze swoich rękawiczek. Uśmiechnęła się, jednak nie spuszczała ze mnie poważnego wzroku.

- Naturalnie - odpowiedziałem, gdyż nie potrafiłbym jej odmówić takiej drobnostki. - Czy da się pani wobec tego zaprosić na filiżankę kawy na mieście?

Sorelli zgodziła się chętnie i tak niedługo potem mój portfel stał się lżejszy o kilka monet, a my siedzieliśmy przy stoliku w ogrodzie jednej z paryskich kafejek. Słońce przygrzewało coraz mocniej, a ja wdychałem z rozkoszą zapach świeżej caffe latte. Kawo, błogosławieni podróżnicy, którzy sprowadzili twe cudne ziarna do Europy!

- O co chodzi? - postanowiłem przejść do sedna, skoro moja towarzyszka wciąż nie zdradzała chęci wyjawienia mi powodu swojego niepokoju.

Sorelli wyciągnęła z ozdobnej torebki kilka złożonych kartek i podała mi je niespokojnie.

- Muszę wygłosić przemówienie podczas pożegnania dyrektorów dziś wieczorem. Jesteś w stanie to przejrzeć i wyrazić swoją opinię?

Rozłożyłem i rozprostowałem kartki wypełnione wąskim, starannym pismem primabaleriny. Więc to o to przez cały czas chodziło. Przeleciałem wzrokiem tekst przemówienia.

- Wszystko wygląda dla mnie jak najlepiej - stwierdziłem, a Sorelli rozpromieniła się.

Zauważyłem, że dzisiaj wygląda wyjątkowo dobrze i zaraz domyśliłem się przyczyny takiego stanu.

- Ktoś dziś będzie miał szczęście - powiedziałem na poły żąrtobliwie, a moja przyjaciółka zarumieniła się ślicznie i machnęła bez przekonania dłonią.

- Nie żartuj sobie!

- Nie żartuję. Szkoda, że nie wszyscy możemy być jak de Chagny... - westchnąłem teatralnie opadając jej na ramię, na co odepchnęła mnie lekko rozbawiona i zawstydzona.

- Matteo, pozwalasz sobie na zbyt dużo!

Roześmiałem się. Zawsze bawiło mnie wyprowadzanie jej z równowagi. Dzisiaj szczególnie mi się powiodło, sądząc po fakcie, że użyła mojego pierwszego imienia.

Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, ale wkrótce musieliśmy wracać - ja, aby dopilnować dekoracji dzisiejszego wieczoru, a Sorelli na ostatnie próby przed "Faustem". Słońce oblewało swoim nieziemsko jasnym światłem Paryż i nic nie zapowiadało wydarzeń wieczora.




- Zabił go! Zabił go!

Podskoczyłem na nagłe wejście mego przyjaciela. Gabriel, blady jak kreda, wpadł do mojej sypialni, gdzie właśnie przebierałem się, aby wyglądać godnie na przyjęciu pożegnalnym dyrektorów odbywającym się w foyer baletu.

- Spokojnie. Mój drogi - powiedziałem, z niespokojem patrząc na bladość jaka powlokła jego policzki - usiądź. Nie chcę, żebyś mi tu zemdlał. Chcesz wody?

Gabriel pokręcił głową i powtarzał jak w transie te słowa: "Zabił go".

- Kto zabił? Kogo zabił? - dopytywałem się cierpliwie. Widziałem, że jest w szoku i zastanawiałem się, czy nie lepiej byłoby wezwać lekarza. Pomimo protestów Gabriela wmusiłem w niego szklankę wody i dopiero to sprawiło, że odzyskał nieco kolory. Jego spojrzenie także stało się nieco bardziej przytomne.

- Joseph Buquet nie żyje - wyszeptał zrozpaczony - A On teraz przyjdzie po mnie.




Kiedy udało mi się już przekonać Gabriela, że nikt nie przyjdzie go zabić, zostawiłem go na moim łóżku w sypialni i pośpieszyłem na przyjęcie. Zjawiłem się nieco spóźniony. Praktycznie wszyscy już byli. Sorelli zdenerwowana stała przy stole z przekąskami. W otoczeniu młodziutkich baletnic wyglądała jak róża w pełni rozkwitu pośród pąków. Wtedy dotarło do mnie, że jej dni w tym zawodzie są policzone, a zastąpi ją zapewne któraś z tych dziewcząt. Być może zdawała sobie z tego sprawę i w związku z hrabią de Chagny widziała dla siebie jakąś przyszłość.

- Trzymaj - szepnąłem jej do ucha, podając kieliszek z szampanem. - Za twoje przemówienie!

Sorelli uśmiechnęła się słabo, stukając się ze mną kieliszkami.

- Nie jestem zbyt dobra w mówieniu. Taniec jest prostszy.

- Nie wątpię. Ale teraz - odsunąłem się nieco, upijając szampana - z pewnością dyrektorzy będą zachwyceni tak pięknym pożegnaniem.

Primabalerina rozchyliła w uśmiechu różane usta.

- Aha, i dziękuję za zgaszenie świec - Sorelli zmarszczyła brwi jakby nie wiedząc o czym mówię. Jednak przypuszczałem, że po prostu myślami była już przy swoim przemówieniu, ponieważ śmiałym krokiem wychodziła na środek sali. Tancerki podążyły za mną, ja jednak musiałem zamienić z jedną kilka słów.

- Jammes! - położyłem rękę na ramieniu podskakującej z podniecenia dziewczyny. Spojrzała pytająco. - Gabriel jest w mojej sypialni cały roztrzęsiony ostatnimi wydarzeniami. Proszę cię, dopilnuj aby przed końcem wieczoru znalazł się u siebie. I pamiętaj, żadnego spadania ze schodów! - dziewczątko spojrzało oczami wielkimi jak spodki i umknęło w stronę drzwi przez nikogo niezauważone. Byłem ciekaw, czy myślało wówczas w ogóle o potencjalnym niebezpieczeństwie związanym z chodzeniem samotnie po korytarzu. Zastanawiałem się, czy ruszyć za nią, kiedy nagle zatrzymała się nie zdoławszy dotrzeć do drzwi i krzyknęła.

- Upiór Opery!

Najpierw przyszło mi do głowy, że wreszcie zdała sobie sprawę, co oznacza samotny powrót. Jednak kiedy zobaczyłem głowy odwracające się w stronę w którą pokazywała palcem i echo jej słów powtarzanych przez ludzi, zorientowałem się, że coś tam jest - choć do dziś nie wiem, czy był to faktycznie Upiór. Jednak zanim zdołałem się odwrócić, aby to sprawdzić, jego już nie było.

- Zniknął! - westchnął ktoś tuż obok mnie.

Spojrzałem na Sorelli, która dosłownie płonęła gniewem. Wiedziałem, kiedy nie należy stawać jej na drodze, i ta chwila była jedną z Tych. Wycofałem się niemal jednocześnie z wyjściem dyrektorów, ciągnąc za sobą przerażoną Jammes. Kiedy ją popędziłem, otrząsnęła się nieco i pobiegła ratować Gabriela. Nie sądziłem, żeby potrzebowała pomocy, zresztą i tak nie dałbym rady jej dogonić - pomimo że nie dorównywałem tuszą niektórym z pozostałych pracowników opery, to jednak nie byłem także w najlepszej kondycji. Jedyny wysiłek jakiego się w życiu podejmowałem wiązał się z trzymaniem w dłoni ołówków i pędzli. Nie byłbym w stanie dogonić Jammes, której wymagający trening baletnicy dał nie tylko wspaniałą figurę, ale także szybkość.




Kolejne dni mijały spokojnie. Buqueta zastąpił młody, ponury człowiek, który jednak był sumienny i w przeciwieństwie do swojego poprzednika unikał alkoholu. Sorelli spotykała się częściej z hrabią. A tymczasem zaczęły krążyć plotki o tajemniczej pannie Daae (imię przywoływało w mej pamięci tylko chowającą się za przyjaciółkami osóbkę o jasnych włosach), która podobno w wieczór pożegnania Debienne'a i Poligny'ego olśniła wszystkich swoim pięknym śpiewem. Czy było tak naprawdę, niestety nie potrafię stwierdzić, gdyż pomimo mej pracy w Operze nigdy nie przepadałem za chadzaniem na spektakle.

Tak więc kiedy kilka tygodni po objęciu stanowiska przez nowych dyrektorów spadł żyrandol, także nie było mnie na widowni. Powiedziałbym, że na całe szczęście, gdyż zawsze wolałem siedzenia przy środku sali, gdzie była ozdoba sufitu sali uderzyła w pechową kobiecinę, która wedle plotek miała zająć miejsce starej Giry jako bileterka. Z kolei Gabriel miał doskonały widok ze swojej loży (niegdyś zażądał swojego ulubionego miejsca udostępnionego mu na kaźde przedstawienie zamiast wypłaty części pensji) i opowiedział mi potem to zdarzenie ze szczegółami. Żałowałem jedynie faktu, że nie byłem w stanie usłyszeć żabiego głosu dobiegającego z gardła nieszczęsnej Carlotty. Jakiż to musiał być ucieszny widok! Może nawet bym jej pożałował, gdyby nie fakt że na równi z moimi przyjaciółmi jej delikatnie mówiąc nie lubiłem.

Nie zobaczyłem także słynnego przedstawienia, w którym panna Daae wystąpiła w roli Małgorzaty i została porwana podczas finału.

Jednak doskonale docierały do mnie liczne plotki, przypuszczenia i teorie. Gabriel w dniu zniknięcia panny Daae przybiegł do mnie zrozpaczony, stwierdzając, że wszyscy powariowali, a już zwłaszcza nasi dyrektorzy, którzy zaczęli nagle chodzić tyłem i dopytywać się o agrafki (o co dokładnie się rozchodziło, dowiedziałem się dopiero dużo później od sprawcy samego zamieszania).

"Christine Daae ma coś wspólnego z Upiorem" - stwierdziła stanowczo Sorelli, kiedy razem dyskutowaliśmy na temat Upiora - "I jeszcze do tego kręci się koło niej Raoul de Chagny, wiesz, brat hrabiego. Filip martwi się, że strzeli mu do głowy jakieś głupstwo!"

Nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć, więc wybrałem najprostsze wyjście - nie myślałem. Przez większość czasu siedziałem zamknięty w swojej pracowni, pogrążony w pracy - pewna piękna pani zleciła mi wykonanie widoku katedry Notre Dame, który miał zawisnąć w jej odremontowanym salonie. Cieszyłem się, że ominęła mnie większość awantur (policja w Operze!), które w tamtym czasie wstrząsały naszym małym światem, i po raz pierwszy zatęskniłem tak naprawdę za moim rodzinnym miastem. Słodka Wenecjo, kiedy znowu cię zobaczę?...

Jak się okazało, szybciej niż myślałem.




- Dlaczego?! - Sorelli miotała się po mojej pracowni. Chwyciłem ją za rękę i wyczułem, że była szczuplejsza niż zazwyczaj. Primabalerina bardzo przeżyła śmierć swojego ukochanego, hrabiego Filipa de Chagny. Niedobór jedzenia i snu, których sobie od tygodnia regularnie odmawiała, poczynił straszliwe spustoszenie w jej osobie. Wiedziałem, że jej przyjaciółki starały się na niej wymusić nieco bardziej racjonalne zachowanie, jednak wszystko to nie dawało upragnionych skutków.

- Daae dostała swojego ukochanego! O tak! Ja nie! A to przez nią Filip zginął! On poszedł jej szukać! Powiedział mi! A Tamten zrobił chlup! i Filip poszedł na dno! - roześmiała się histerycznie.

- Madame, uspokój się! - nakazałem surowo. - Obiecuję, że się tobą zajmę, skoro de Chagny już nie jest w stanie... - starałem się nadać mojemu głosowi wyraz przekonania. Nie chciałem, aby moja przyjaciółka źle skończyła. Jeśli tylko mogłem jej pomóc, zrobiłbym to bez względu na koszty.

- Och, Matteo - oczy Sorelli zwilgotniały i chwyciła moją koszulę dla podparcia, kiedy nagle nogi odmówiły jej posłuszeństwa. - Jesteś słodki, ale Filip... - zatrzęsła się. - Nie! Nie! - krzyknęła znowu, próbując się mi wyrwać, jednak ja siłą ją usadziłem na krześle. Po chwili nieco zwiotczała i tylko przechodziły ją co chwila lekkie dreszcze.

- Zapłacą - szepnęła jadowicie, aż z kolei to mnie przeszły dreszcze - już ja pokażę! tak, pokażę! - chwyciła mnie za kołnierzyk koszuli i przysunęła swoją twarz do mojej, tak że czułem na policzku jej gorący oddech. - Idź stąd, Matteo! Zemsta kochanki wyciąga swe ręce daleko, a żar jej zranionego serca spala wszystko! Spala! - roześmiała się strasznym śmiechem, a ja nie po raz pierwszy zacząłem zastanawiać się, jak śmierć ukochanego wpłynęła na jej zdrowie psychiczne. - Dosięgnę potwora! Nie ucieknie, nie znowuuu! Nie będzie już gdzie! Ale ty jesteś dobry - jej głos znów złagodniał i napełnił się smutkiem - jesteś dobry i ty będziez szczęśliwy. Kiedyś będziesz szczęśliwy. Ale nie ze mną. Wyjedź stąd, tak, daleko!

- Nigdzie stąd nie wyjeżdżam.

- Wyjedź! - krzyknęła przeraźliwie - albo ciebie też ten żar dosięgnie! I spopieli, tak, spopieli! Ha! - zamachała rękami, jakby dla podkreślenia swoich słów.

- Spokojnie. - objąłem ją i przytuliłem. A wtedy poczułem, że szepcze mi do ucha zaskakująco trzeźwym, spokojnym i zdecydowanym głosem. I ten głos właśnie dopiero mnie naprawdę przeraził.

- Anioły tego dnia zaśpiewają W Operze po raz ostatni!!!